DZIEŃ 226 - 1 XI
Bajgór opowiedział swój sen, trochę fantazjując:
- Wieża górowała nad miastem i idąc do niej, widziałem ją cały czas. Przyciągała; bezwiednie stawiałem kroki. Zatrzymałem się dopiero pod kościołem. Na murku siedziała, jak zwykle, starucha-żebraczka. Modliła się głośno. Wygrzebałem z kieszeni wszystkie pieniądze, jakie miałem i wrzuciłem do pudełka po konserwie. Powiedziała: znowu chce pan wejść na wieżę, kościelny jest przy katafalku, zaraz będzie pogrzeb, bogaty pogrzeb, ustawia dwadzieścia świeczników... Wszedłem do kościoła i poprosiłem kościelnego o otwarcie wieży. Nie chciał, wyjąłem więc nóż. Teraz był posłuszny. Drżącymi rękami wydobył z kieszeni pęk kluczy i długo szukał właściwego. Wreszcie znalazł, ale nie mógł trafić w dziurkę. Odebrałem mu klucze i sam otworzyłem drzwi do mojej wieży. Jęknęły cicho i w tym momencie kościelny osunął się na posadzkę. Nie zabiłem go. Umarł sam. Widocznie przestraszył się i serce nie wytrzymało. Przez chwilę nie wiedziałem, co z nim zrobić, wreszcie zaciągnąłem go do środka i zamknąłem drzwi od wewnątrz. Z trudem wgramoliłem się na górę. Nie miałem odwrotu. Liczyłem schody. Było sześćdziesiąt pięć. Bałem się postawić nogę na ostatnim stopniu, ale żeby dotrzeć na szczyt, musiałem go przekroczyć, więc przekroczyłem... W oddali zobaczyłem mój dom. Miasto u stóp. Wszystko małe, wszystko nieważne. Nawet ksiądz był malutki. Miotał się po placu, szukając kościelnego, który powinien bić w dzwon. Pogrzeb, jak gruba gąsienica, wpełzał na dziedziniec - czarny prostokąt trumny, a za nim setka kiwających się głów. Postanowiłem skoczyć tuż przed prostokątem. Przekroczyłem barierkę i wtedy zobaczyłem staruchę-żebraczkę. Zadarła głowę do góry, oburącz ściskając puszkę z pieniędzmi. Kiedy usłyszałem jej krzyk, skoczyłem. Leciałem kilka chwil. Ziemia wirowała, przybliżała się, wszystko ogromniało. Ostatnim obrazem z tego lotu był czarny prostokąt trumny. Wyrżnąłem w tę ciemność i umarłem. Minęło kilka sekund i znalazłem się w Niebie. Niebo wyglądało tak samo jak Ziemia. Ulice, betonowe domy, samochody. Aniołowie byli bez skrzydeł, w białych szatach. Nie musiałem pracować, dostawałem jedzenie trzy razy dziennie. Po jakimś czasie wolno mi było przechadzać się po długich, białych korytarzach, a nawet po rajskim ogrodzie... Aż pewnego dnia zobaczyłem pogrzeb! Szedł dostojnie ulicą, tuż za płotem ogrodu. Z krzyżem, księdzem, karawanem, wieńcami i żałobnikami. Spytałem anioła, co to ma znaczyć? W Niebie też się umiera? Czyżbym musiał jeszcze raz umrzeć? Nieskończoną ilość razy? Bo przecież czas w Niebie jest nieskończony... Ale anioł wykręcił się, nie odpowiedział, uciekł... Wtedy usłyszałem dzwon i zobaczyłem w oddali wieżę kościoła. Moją wieżę. Patrzyłem na nią godzinami. Znowu ciągnęła mnie do siebie. Wiedziałem, że muszę tam iść...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz