Dębski
siedział na balkonie i podziwiał zachód słońca, kiedy zabrzmiał dzwonek. Na
nikogo nie czekał, ale za progiem stał listonosz.
- Dzień
dobry, a właściwie dobry wieczór… List do pana, panie Dębski. Skrzynki na dole
porozwalane, to przyniosłem osobiście…
- Co się
stało? - spytał Dębski, udając zainteresowanego. Zauważył, że listonosz ma
zabandażowaną rękę.
- Aż wstyd
mówić… W południe jakiś pijany kretyn mnie najechał. Cały mój rower w drobny
mak! Zanim przyjechała policja, zanim opatrzyli mi rękę na pogotowiu, zleciało
do wieczora. A listy muszą być dostarczone, nie ma ratunku… No, muszę iść. Do
widzenia!
Listonosz
zamknął drzwi i poszedł.
- Co za
świat! - pomyślał Dębski, rozdarł kopertę i wyjął kartkę, wyrwaną z zeszytu w
kratkę. Przeczytał i zaklął. Podarł list na drobne kawałki i wrzucił do kosza
na śmieci.
Wyszedł na
balkon. Słońce schowało się już za szarą kamienicę. Stał tam aż do zmierzchu.
W nocy
śniło mu się, że przyszedł do niego stary listonosz i powiedział:
- Panie
Dębski, wstyd mówić. List panu przynoszę o tak głupiej treści, że się czerwienię.
W południe jakiś pijany kretyn najechał na mnie, mój ulubiony rower w drobny
mak. Listy pogubiłem, tylko ten pański uratowałem. Nie wiem, po co… Przeczytam
panu, bo pan zgubił wczoraj okulary. Otóż tu jest napisane… „DOSTANIESZ ZA
TRZYDZIEŚCI DNI, ZA SWOJE!”…Bez podpisu…
Spadł z
łóżka i obudził się na mokrej podłodze.
- Woda -
syknął. - Utopili mnie!
Dopiero
teraz usłyszał szum deszczu. Zapomniał zamknąć drzwi na balkon i kałuża doszła
aż pod łóżko. Zaspany zapalił światło. Długo szukał ścierki i jeszcze dłużej
wycierał wodę na podłodze. Zmienił piżamę i kiedy chciał zgasić światło,
elektrownia wyłączyła prąd… Gdzieś blisko uderzył piorun…
Zasnął
dopiero nad ranem i znowu przyśnił mu się listonosz. Tym razem był przebrany za
Świętego Mikołaja. Uśmiechnął się do niego za sztucznymi wąsami i powiedział:
-
Przeżegnaj się pan, panie Dębski, to dam ci paczkę zawiniętą w złoty papier..
- Nie
umiem, od trzydziestu siedmiu lat nie byłem w kościele…
- Bardzo
niedobrze, bardzo... No trudno. Ale bądź grzeczny…
- Będę,
słowo honoru, jak Boga kocham!...
Listonosz
podał mu złotą paczkę i chciał wyjść, ale Dębski go zatrzymał, stając w
drzwiach.
- A powiedz
mi, dlaczego jesteś bez aniołka? Co to za Święty Mikołaj bez aniołka?
- Bo
widzisz pan, wstyd mówić. Rano jakiś idiota najechał na nas i aniołek w drobny
mak, bo był z gipsu…
- Rozumiem.
To straszne, jak ta hołota jeździ – oburzył się Dębski.
- Bardziej
straszne, niż się wydaje… To lecę - powiedział listonosz, któremu wyrosły nagle
skrzydła i wyleciał przez okno, w rzęsisty deszcz.
Dębski
siadł na mokrej podłodze i gorączkowo rozpakował paczkę. W pudle były stare
klisze fotograficzne i list. A w nim dużymi literami, wyciętymi z gazet, było
napisane: DOSTANIESZ MILION ZA TRZYDZIEŚCI DNI, WIESZ ZA CO!…
Obudził go
dzwonek u drzwi. Przetarł zaspane oczy i spojrzał na budzik.
- Listonosz
o siódmej? Wrócił? Niemożliwe…
Kopnął ze
złością kołdrę, zsunęła się na podłogę. Dzwonek znowu zaterkotał.
- Nie pali
się! Co jest?! - krzyknął.
Dzwonek nie
umilkł, teraz terkotał bez przerwy. Zagrzmiało.
Dębski
poczłapał boso do drzwi. Za progiem stał sąsiad z parteru, miał nieszczęśliwą
minę. Był to człowiek łagodny i w jego głosie nie było złości.
- Co się u
pana dzieje, kochany panie Dębski?...
- Co się ma
dziać? Burza jak cholera!...
-
Myśleliśmy, że pan umarł, albo co…
- Jeszcze
żyję, niestety…
- Bo widzi
pan… żona mnie przysłała. Zalało nam sufit…
- A mnie
podłogę! Żywioł…
- Ale myśmy
tydzień temu skończyli malowanie. A wie pan, jaki kłopot z malarzami. Piją,
jedzą, nic nie robią. Jak te muchy w smole…
- Nic nie
poradzę. Zalało, to zalało. Nie jestem Panem Bogiem, ja deszczu nie puszczam na
Ziemię… Dobrze, jutro dam jakieś pieniądze, teraz nie mam. Do widzenia. Muszę
jeszcze powycierać podłogę, bo widzę, że znowu mam mokro…
- Takie
nieszczęście, takie nieszczęście. Żona nie da mi spokoju…
Dębski miał
powiedzieć: „to trzeba się było nie żenić”, ale zrobiło mu się żal biednego
człowieka i powiedział:
- Załatwię
malarza, albo sam wymaluję. Zgoda? Niech pan to powie żonie. A teraz
przepraszam, ale mi zimno w nogi. Przepraszam… - i zatrzasnął drzwi przed
sąsiadem.
Okna też
były nieszczelne i woda sączyła się na podłogę. Dębski westchnął i poszedł
szukać czegoś do wycierania.
***
Dębski był zawodowym fotografem; niezłym zresztą, po
kilku wystawach krajowych i jednej zagranicznej .
Bez
parasola – bo go niedawno zgubił – poszedł w deszczu do pracy, klnąc. Spóźnił
się dwadzieścia minut. Wściekły na cały światły, zamknął drzwi z hałasem.
- Czemu
pan tak trzaskasz, panie Dębski? - oburzył się właściciel zakładu
„Foto-Zieliński”. - Nie dosyć, że się spóźnia, to jeszcze trzaska drzwiami jak
na jakimś filmie.
- Nic się
drzwiom nie stało!...
Dębski
zdjął mokry płaszcz i powiesił go na wieszaku, stojącym przy wejściu. Zieliński
zamachał rękami.
- Psiakrew,
tyle razy mówiłem panu… Po pierwsze, znowu pan nie wytarłeś butów. Niech pan
łaskawie zobaczy, jak wygląda ten nowy dywan? A po drugie, znowu powiesiłeś pan
swój stary płaszcz na wieszaku dla klientów. Jak to wygląda?...
Dębski,
otrzepując buty w starą, wysłużoną wycieraczkę, spojrzał na sufit i powiedział:
- A pan
niech wie, panie Zieliński, że ja modlę się codziennie, żeby przyszedł wreszcie
dzień, kiedy tak trzasnę tymi drzwiami, aż wyleci futryna. Ale będę po drugiej
stronie!
- Proszę
bardzo, proszę bardzo, droga wolna… - Zieliński chciał jeszcze coś powiedzieć,
ale nie miał do kogo, bo Dębski złapał w locie swój płaszcz i zniknął w atelier
za zasłoną.
A deszcz
padał i padał…
***
Do domu
przyszedł zły jak osa. Pod drzwiami zastał sąsiada.
- I co,
panie Kozak, sufit wysechł? - spytał i wszedł pierwszy do mieszkania, sąsiad za
nim. Podłoga była już sucha.
- Wie pan,
przykra sprawa. - Kozak drapał się po głowie. - Żona się piekli. Nie chce
malarza, chce pieniędzy. Taka już jest…
Dębski
westchnął i wyjął portfel.
- Ile?...
- Żebym to
ja wiedział. Malarz wziął osiemset złotych. Żona mówi, że za sufit to będzie
jakieś pięćset, trudniej malować. Tak mówiła…
- Chyba
zwariowała… Masz pan tu stówkę i jesteśmy kwita. Więcej nie mam!...
- Sto
złotych? No, nie wiem, czy żona się zgodzi. Zapytam…
- To dużo
forsy - przerwał mu Dębski. - Za to można wymalować pięć sufitów i dwie
podłogi. Ale lepiej niech pan jej nic nie daje, tylko niech pan pójdzie na
dziewczynki z dobrą wódką...
- No, co
pan! - oburzył się sąsiad, chowając pieniądze do kieszeni.
Drzwi nie
były zamknięte i w progu stał stary listonosz z obandażowaną ręką.
- Kto tu
mówi o wódce? Psi dzień, przydałaby się setka - powiedział. – Zachciało mi się
dorabiać do emerytury, cholera.
- To ja nie
przeszkadzam. - Sąsiad wycofał się, omijając ostrożnie mokrego listonosza.
- Znowu
list? - spytał zaskoczony Dębski.
- A znowu!
Ma pan jakąś narzeczoną, czy co ? – zaśmiał się listonosz. Podał Dębskiemu
zawilgocony list. - Cholerna pogoda. W taki deszcz ludzie nie powinni nadawać
żadnych przesyłek. Do widzenia - powiedział i poszedł.
Dębski
nerwowo rozdarł kopertę. Na kartce wydartej z zeszytu było napisane dużymi
literami: DOSTANIESZ ZA DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ DNI – DEFINITYWNIE!...
***
Deszcz
padał całą noc. Dębski nie spał. Słuchał usypiającego szumu za oknami i myślał:
- Kto to
może pisać? I co to znaczy „dostaniesz”? Zbiją mnie, zabiją?... Jakiś cholerny
kawalarz… Dwadzieścia dziewięć dni… Co to za dzień? Gdzie ja mam kalendarz?...
Wstał,
zapalił światło i wyjął z szuflady kalendarz sprzed dwóch lat. Policzył
dwadzieścia dziewięć dni.
- Siódmego
lipca. Czwartek. Czwartek dwa lata temu, to w tym roku będzie sobota…
Ta data nic
mu nie mówiła, chociaż wytężał pamięć. Ze zmęczoną głową wrócił do łóżka,
zapalił papierosa.
- Jakiś
kawał, na pewno jakiś kawał. Nie mam się czego bać…
Ale nie
zasnął. Myślał o swoim życiu, niezbyt burzliwym, ale przecież z wieloma
dziwnymi zdarzeniami, jakie każdy człowiek ma…
- Może to
chodzi o Teresę? - pomyślał nagle. - Nie! Dawno wyjechała z miasta. Słyszałem
od Steni, że ma troje dzieci i bogatego męża, hodowcę kurczaków… Leonard?...
Ten mnie serdecznie nienawidził, zazdrościł sukcesów, wystaw i modelek. Zniknął
mi z widoku, pewnie nie żyje, bo pił jak głupi… Boże święty, kto to może być?
Kto?!... - myślał tak do czwartej .
Wstał zmiętoszony,
przepalony, z huczącą głową. Ale pierwszy raz w tym tygodniu nie spóźnił się do
pracy.
***
W gazetach
pisano o katastrofalnej powodzi, ale Dębskiego to nie obchodziło.
Codziennie,
regularnie jak pensję, otrzymywał od listonosza kopertę z nienawistnym tekstem:
„DOSTANIESZ ZA…” i tutaj następowała ilość dni. Było ich coraz mniej do
siódmego lipca. Dębski wychudł, a na dźwięk dzwonka dostawał drgawek. Któregoś
dnia wyrwał go ze ściany i wyrzucił przez okno, o mało co nie zabijając kota
dozorczyni.
A co
dziwne, następnego dnia listonosz nie przyszedł. Dębski czekał, nasłuchując
nerwowo, ale nikt nie stanął na progu. O godzinie ósmej wieczorem było pewne,
że listonosz już nie przyjdzie. Dębski rozluźnił się, zjadł pierwszą od kilku dni
porządną kolację i wypił pół litra wódki, którą chował na jakąś szczególną
okazję. Tej nocy spał jak niemowlak. Rano, mimo dużego kaca, poszedł wesoło do
pracy, podśpiewując pod nosem jakieś zapamiętane marsze i hymny. Spóźniony pół
godziny, roześmiał się, kiedy usłyszał od Zielińskiego, że odtrąci mu pół dniówki…
Następnego
dnia listonosz też nie przyszedł. Dębski wyłuskał żelazne oszczędności i zjadł
obiad w najlepszej restauracji. Kiedy wychodził, zauważył, że deszcz przestał
padać. Świat był piękny!
Wieczorem
ktoś zapukał. Dębski powoli podszedł do drzwi, nadsłuchiwał. Znowu pukanie,
mocniejsze. Otworzył, nie zdejmując łańcucha, zamontowanego tydzień temu.
Ujrzał nieznajomą twarz.
- Słucham!…
- Pan
Dębski?...
- Dębski….
- Trzy
listy do pana, proszę….
W szparze
ukazały się niebieskie koperty. Dębski nie ruszył ich.
- Pan jest
listonoszem? - spytał podejrzliwie.
- A
dlaczego mam nie być? Stary listonosz zachorował, pewnie nie wróci do pracy. Ma
emeryturę w końcu… No, niech pan bierze, bo nie znam rejonu, a już wieczór…
Wypuścił
przez szparę koperty, które jak liście opadły na podłogę.
***
I przyszedł
dzień, kiedy Dębski podarł dwudziesty szósty list. Wszyscy zapomnieli już o
deszczu, niebo było bez chmurki. Najwyższy czas, bo zaczął się lipiec i ludzie
wyjeżdżali na urlopy. Dębski też by wyjechał, ale Zieliński zamykał zakład
dopiero w sierpniu, chciwy na każdy grosz.
- Rzucę to
cholerstwo, zwolnię się! - postanowił o godzinie piątej po południu. Pięć minut
potem zapukano do drzwi.
- Następny!
Żeby cię połamało. Nie otwieram. Nie ma mnie w domu - pomyślał.
- Nie ma
mnie w domu! – krzyknął wściekły.
- Dębski!
Nie wygłupiaj się, otwieraj - usłyszał nieznajomy głos.
- Nie
otwieram! Jestem chory, leżę w łóżku. Dajcie mi spokój!...
- Co ty,
Dębski? Nie poznajesz? To ja, Okołokułak!...
Okołokułak
był starym znajomym Dębskiego z zamierzchłych czasów. Nie widzieli się
kilkanaście lat.
Dębski z
wahaniem otworzył drzwi. Były już zaopatrzone w dwa zamki i gruby łańcuch.
Okołokułak wtoczył się do mieszkania; ważył przeszło sto kilo. Ucałował z
dubeltówki Dębskiego.
- Złodziei
się boisz? Takiś bogaty? - spytał i odsunął kolegę na odległość swoich tłustych
rąk. - Rany boskie, jak ty wyglądasz? Naprawdę jesteś chory?
- Boli mnie
żołądek - niechętnie odpowiedział Dębski. Zdjął ręce Okołokułaka z ramion. - Wchodź
dalej…
- No myślę.
Chyba nie wyrzucisz starego kumpla. Zmęczony jestem, jak szlag… Przyjechałem
specjalnie do ciebie. Samochodem! Kupiłem niedawno. Zobacz, stoi pod domem!...
Okołokułak
popchnął Dębskiego w stronę balkonu. Dębski musiał wyjrzeć. Pod drzewem stało
auto terenowe, niemiłosiernie brudne i
odrapane z zieleni.
- Widzisz?
- sapnął Okołokułak. - Prawdziwy amerykański, wojskowy, willys! Maszynę ma jak
parowóz - kipiał zadowoleniem. Usiadł przy stole. Dębski chodził nerwowo po
pokoju. Okołokułak złapał go za rękę i przytrzymał.
- Coś taki
nerwowy? Czekasz na kogoś?…
- Mówiłem
ci, że boli mnie brzuch…
Rozległo
się pukanie do drzwi.
- A
widzisz? Ktoś z wizytą. Chyba nie krępujesz się starym kumplem?...
Dębski
niechętnie otworzył, klnąc pod nosem.
- O, pan
listonosz! - wykrzyknął Okołokułak, jakby pierwszy raz w życiu widział
listonosza.
- List do
pana - powiedział młody listonosz.
- O, ty
listy dostajesz? Szczęśliwy człowiek - znowu wykrzyknął Okołokułak.
Listonosz
ożywił się.
- O,
jeszcze jakie - powiedział uśmiechnięty. - Stary roznosiciel Ryguła mówił, że
pan, panie Dębski, żony sobie szukasz listownie. Ja też bym tak chciał -
zaśmiał się, ale natychmiast spoważniał, gdy zobaczył minę Dębskiego.
- Tak tylko
żartowałem. Do widzenia - powiedział listonosz i poszedł.
- To taki z
ciebie kozak?! - Okołokułak klepnął się po udach. - Pokaż, jak taki list
wygląda? - Wyciągnął rękę, ale koperta została przedarta i wrzucona do wiadra
ze śmieciami.
- Nie czytasz
listów miłosnych? Biedne dziewczyny!...
Dębski był
wściekły.
- To są
moje sprawy, Okołokułak…
- O,
przepraszam. - Grubas spoważniał. - No i co u ciebie, powiedz.
- Nic.
Stara bida. Pracuję u Zielińskiego…
Okołokułak
podskoczył na krześle.
- U
Zielińskiego?! Jak to? Żartujesz…
- Takie
życie - westchnął Dębski. - Przedtem on u mnie, a teraz ja u niego.
- Ale co
się stało?...
- Nie
uwierzysz, ale przegrałem zakład w karty. A miałem karetę. I „Foto-Dębski”
stało się „Foto-Zieliński”…
- Ja się
zastrzelę! - zakrzyknął Okołokułak. - Twój chory poker!
- Diabelski
poker! Już więcej nie wezmę kart do rąk. Przysięgłem sobie…
- No ja
myślę. Jak można przegrać swój dorobek życia w karty? – Okołokułak złapał się
za głowę.
- Tak,
jestem idiotą do kwadratu – powiedział spokojnie Dębski i spojrzał wymownie na
zegarek.
Okołokułak wstał i sprawdził, czy z willysem wszystko w porządku. Nie
było przy nim alarmu. Jakiś malec pisał coś palcem na burcie.
- E,
zostaw! – huknął z okna. Chłopak powoli odszedł od auta, nie patrząc nawet na
wołającego.
Okołokułak
zatarł ręce.
- Patrz! To
się dobrze składa właściwie - powiedział. - Nie ma co. Biorę cię do siebie.
Potrzebuję wspólnika.
- Jestem
goły, szefie…
- Nie
szkodzi, wzbogacę cię trochę… Starego kumpla nie zostawię w takiej biedzie…
Słuchaj, planuję świetny interes…
- Jaki?...
- Mam auto?
Mam. Mam aparaturę? Mam… No to, zgadnij resztę….
Okołokułak
znowu poklepał się po udach.
- Nie chce
mi się dzisiaj zgadywać - powiedział Dębski.
- Słuchaj,
wsiadamy do willysa - Okołokułak wskazał na balkon - i jazda! A dokąd? Na wieś,
bracie, robić chłopom zdjęcia!... I co ty na to? Jak na lato…
Dębski
milczał.
- Jak
Cyganie, kochany. Wolni, najedzeni wiejskim żarciem. A jakie baby… - kusił
Okołokułak.
- Nie! -
powiedział stanowczo Dębski.
- Co,
nie?!...
Dębski
ostentacyjnie położył się na rozgrzebanym łóżku.
- Ja już w
życiu nigdzie nie będę jeździł. Nic z tego. Dziękuję ci za taką pomoc, ale nic
z tego… Zapomniałeś chyba, że mam wstręt do wszelkich podróży. Nawet w takim
eleganckim aucie jak twoje. Całe życie wędrowałem, szukając dziury w całym,
obijając się o ludzi. Mam dosyć przygód i wariactwa. Już nigdy więcej!... Chcę
spokoju!
Okołokułak
zrobił tragiczną minę.
- Bój się
Boga, Dębski! Co ma piernik do wiatraka? Tu chodzi o interes, o kolosalny
interes, a nie o jakieś tam wędrowanie i przygody! Forsa da ci spokój…
- Nie! -
powiedział Dębski, wstał z łóżka, poprawił kołdrę i zaczął chodzić po pokoju.
Co chwilę spoglądał na drzwi. Nie były zamknięte na zasuwki, ani nawet na
łańcuch. Okołokułak przyjął to jako koniec rozmowy. Podniósł swoje cielsko z
krzesła, poprawił koszulę i powiedział:
- Namyśl
się. Przez trzy dni będę mieszkał u siostry. Znasz adres. Czekam, Dębski…
Namyśl się. To twój ratunek!
- Możesz
nie czekać…
- Poczekam.
Czołem!...
Okołokułak
wyszedł. Dębski natychmiast zamknął drzwi na zasuwki i założył łańcuch.
***
Cztery dni
później jechali rozklekotanym willysem drogą E-45 i wdychali kurz. Dębski
zamknął oczy, starając wyobrazić sobie, że siedzi w barze i pije zimne piwo z
pianką.
- Zarobimy
kupę forsy! – krzyczał Okołołokułak. - Cieszysz się?
- Nie! -
odkrzyknął Dębski.
-
Dlaczego?!...
- Bo nie!
Forsa mi niepotrzebna. Nie gram już w pokera!...
- Odkupisz
sobie zakład i dasz kopa Zielińskiemu!...
Silnik
zaczął stękać i po chwili stanęli na poboczu.
- Cholera
jasna! - zaklął Okołokułak.
Wygramolili
się z samochodu. Okołokułak podnósł maskę. Dębski siadł w rowie, spytał:
- Masz
papierosa? Z tego wszystkiego zapomniałem kupić.
- A ty
zapomniałeś, że ja nie palę. Nigdy nie paliłem… Rzuć to, będziesz wyglądał jak
człowiek, a nie jak patyk - powiedział Okołokułak, grzebiąc w silniku i
dolewając jakiś płyn. - Zagrzał się nasz czołg, musi ostygnąć. Odpoczniemy. -
Zostawił otwartą maskę i usiadł obok Dębskiego. Sapnął…
- Słuchaj,
Dębski, powiedz mi, bo mnie gryzie od początku… Co było w tym liście? W tym, co
go podarłeś!... Masz jakieś kłopoty? Powiedz staremu kumplowi, może ci
pomogę...
Dębski
spojrzał podejrzliwie na Okołokułaka i nagle wszystko stało się dla niego
jasne. Wstał powoli.
- To ty
pisałeś te anonimy!...
- Czyś ty
zwariował? Jakie anonimy?!...
Okołokułak
próbował też wstać, ale przeszkadzał mu brzuch i zrezygnował.
- To jasne
jak słońce - powiedział Dębski. - Chciałeś mnie po prostu zmusić do tej
idiotycznej eskapady. To ma być ten mój ratunek? To?! – wskazał na
odpoczywającego willysa. - Wiesz, gdzie mam twój wiejski interes?! Wiesz?!...
Podskoczył
do auta, wyciągnął swoją walizkę i bez słowa wyszedł na drogę.
- Dębski! -
zawołał Okołokułak. - Przestań się wygłupiać! Mam wstręt do pisania! Nienawidzę
pisać listów! W życiu może napisałem ze dwa do siostry… Słyszysz?... Wracaj!
Nie zostawiaj mnie samego… I gdzie pójdziesz? Zieliński cię nie przyjmie…
Ale Dębski
był już daleko i nie słyszał ostatnich słów. Przeszedł na drugą stronę drogi i
nie oglądając się, zniknął za zakrętem…
***
Do miasta
dowiozła go ciężarówka z żywymi kaczkami, jadącymi w ostatnią podróż. Przez
całą drogę hałasowały niemiłosiernie.
Wysiadł na
Rynku, zapłacił dwadzieścia złotych i dźwigając ciężką walizkę, powoli poszedł w stronę domu. Był zły, ale spokojny.
- Głupi
Okołokułak! Wymyślił, dureń! - powtarzał co jakiś czas.
Na schodach
przystanął i wyjął klucze. Spojrzał na swoje drzwi. Wisiała kartka, przypięta
pineską. Jak zahipnotyzowany podszedł do niej. Przeczytał:
DĘBSKI ZA
CHWILĘ DOSTANIESZ ZA SWOJE!
Odręcznie
napisane, jakby znajomym charakterem pisma.
Czuł, że
ktoś jest za tymi drzwiami. Zdrętwiałe nogi nie chciały uciekać. We mgle
zmęczenia ciekawe oczekiwanie pytało:
- Kto?...
Za co, na miłość boską?...
Drzwi same
otwierały się powoli. Ktoś za nimi śmiał się dziwnie…
- Dębski,
wchodź! - usłyszał przytłumiony głos. - Pogadamy… Przypomnij sobie, co zrobiłeś
siódmego lipca równo dwadzieścia lat temu… Przypomnij… Nie uciekaj, bo od tego
nie uciekniesz…
Dębski nie
miał zamiaru uciekać. Bo dokąd?... Szukał w pamięci. Pustka. Nie wiedział, co
wydarzyło się siódmego lipca, dwadzieścia lat temu.
Pchnął
drzwi i przekroczył próg swojego domu…
Nikogo nie
było!
Tylko
firanka powiewała w otwartym oknie, które – był pewien – zamknął przed
wyjazdem.
....obejrzałam kiedyś film ,,oszukać przeznaczenie ,, ....
OdpowiedzUsuń...a duchy przeszłości mogą być zmorą...