niedziela, 26 października 2014

SNY NIEDOBUDZONE (6)

   Nie była to tratwa ratunkowa, ale pływający prostokąt, zbudowany z grubych bali, solidnie powiązanych linami. Nawet bez żadnego domku-kajuty, który dałby mi schronienie przed deszczem i sztormem. Ale niebo nie miało ani jednej chmury, a morze ani jednej fali - spokojne jak staw rybny mojego dziadka Ignacego.
   Płynąłem środkiem ogromnego koła oceanu. Nie wiedziałem dokąd, po co i dlaczego. Sam. Z dala od ludzi, od wszelkiego życia. A może nie poruszałem się w ogóle?
   Nagle zobaczyłem punkt na niebie, który przybliżał się powoli, aż okazał się ogromnym ptakiem, większym od tratwy. Gdyby na niej siadł, nie byłoby już dla mnie miejsca, zresztą zatopiłby ją swoim ciężarem. Latał nad moim biednym statkiem długo, majestatycznie - może orzeł, może kruk, może sęp? Byłem pewien, że chwyci mnie w szpony i polecimy nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co.
   Ale on krążył nade mną, jakby na coś czekał, momentami  zasłaniał czerwone słońce, które niedostrzegalnie schodziło w stronę morza...
   Co działo się potem - nie wiem...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz