Jak co roku - odkurzyłem starą wędkę dziadka, porobiłem kulki z chleba dla ryb, kanapki z żółtym serem dla nas i pojechaliśmy nad rzekę o dziwnej nazwie Serenada.
Był niemożliwy upał, cięły mnie komary, a Cień pobiegł zaraz ochłodzić się w wodzie i przepłoszył resztkę ryb, które pływały z mozołem w Serenadzie, lekko podtrutej przez pobliski zakład przetwórstwa mięsnego.
Oczywiście, jak zwykle, nie złowiłem nawet płotki.
- No i dobrze - powiedział mój Cień spod cienia rozłożystego dębu. - Niech sobie jeszcze pożyją do następnego naszego rybobrania. Popatrzmy na rzekę. Jest jak czas - filozofował.
Posiedzieliśmy tak do wieczora, rozmyślając nad życiem. I nad czasem. Tym samym, a przecież zawsze innym...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz