TEATR WIELKI ŚWIATA
Z jakiegoś bezstroskiego leśnego snu, przeniosłem się nagle do Teatru Wielkiego Świata. W odświętnym ubraniu, pod muszką, zasiadałem w honorowej loży pośrodku złotego balkonu i obserwowałem przedstawienie operowe pod tytułem "Słowicze życie", będąc też obserwowanym - nie wiadomo czemu.
Nagle podszedł do mnie na palcach teatralny portier w mundurze i szepnął do ucha:
- Chodź pan ze mną!
Zaprowadził do Gabinetu Dyrektora i zniknął jak duch.
Dyrektora nie było, ale za wielkim dębowym biurkiem siedziała Główna Księgowa, groźna i niezbyt już młoda. Powiedziała:
- Proszę przedstawić wszystkie faktury za dobra, które pan zużył od urodzenia do dnia dzisiejszego. Ewentualnie mogą być paragony i bilety. A ma pan bilet na to przedstawienie?...
Przeszukałem kieszenie. Nie miałem ani skrawka papieru. W życiu nie chowałem faktur, rachunków, paragonów, biletów, dyplomów. Nawet mojego aktu urodzenia nie widziałem na oczy.
Wszedł dyrektor Teatru Wielkiego Świata, który widocznie podsłuchiwał.
- To tak?!...
Za karę skazał mnie na pozostanie w swoim teatrze do końca życia.
Miałem być pomocnikiem maszynisty od żelaznej kurtyny...