sobota, 2 kwietnia 2011

LISTY



OPOWIADANIE


   Dębski siedział na balkonie i podziwiał zachód słońca, kiedy zabrzmiał dzwonek. Na nikogo nie czekał, ale za progiem stał listonosz.
   - Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór… List do pana, panie Dębski.
   - Co tak późno?
   Zauważył, że listonosz ma zabandażowaną rękę.
   - Aż wstyd mówić… Rano jakaś idiota mnie najechała. Cały rower w drobny mak! Zanim przeszedł policjant, zanim opatrzyli mi rękę na pogotowiu, zleciało do wieczora. No, muszę iść. Do widzenia!
   Zamknął drzwi i poszedł.
   - Czego on się wstydzi? - mruknął Dębski, rozdarł kopertę i wyjął kartkę, przeczytał i zaklął.
   Podarł list i wrzucił do śmieci. Wyszedł na balkon; słońce schowało się już za szarą kamienicę. Stał tam aż do zmierzchu.
   W nocy śniło mu się, że przyszedł do niego stary listonosz i powiedział:
   - Panie Dębski, wstyd mówić. List panu przynoszę o tak głupiej treści, że się czerwienię. Rano jakaś idiota mnie najechała, rower w drobny mak. Listy pogubiłem, tylko ten pański uratowałem. Nie wiem, po co… Przeczytam panu, bo pan zgubił wczoraj okulary. Otóż tam jest napisane… „Pan dostaniesz za trzydzieści dni, panie Dębski!”…
   Spadł z łóżka i obudził się na podłodze. Był mokry.
   - Woda – syknął. – Utopili mnie!
   Dopiero teraz usłyszał szum deszczu. Zapomniał zamknąć drzwi na balkon i kałuża doszła pod łóżko. Zaspany zapalił światło. Długo szukał ścierki i jeszcze dłużej wycierał wodę na podłodze. Zmienił piżamę i kiedy chciał zgasić światło, elektrownia wyłączyła prąd…

   Zasnął dopiero nad ranem. Znowu śnił mu się listonosz. Tym razem był przebrany za Świętego Mikołaja. Uśmiechnął się do niego za sztucznymi wąsami i powiedział:
   - Przeżegnaj się, panie Dębski, to dam ci paczkę.
   - Nie umiem, od dwudziestu lat nie byłem w kościele.
   - No dobra, masz, ale bądź grzeczny.
   - Będę, słowo honoru, jak Boga kocham!
   Listonosz podał mu paczkę, chciał zniknąć, ale Dębski go zatrzymał.
   - A powiedz no pan, dlaczego jesteś bez aniołka? Co to za Święty Mikołaj bez aniołka?
   - Bo widzisz, panie Dębski, wstyd mówić. Rano jakaś idiota najechała na nas, aniołek w drobny mak, bo był z gipsu…   
   - A to świnia! – oburzył się Dębski.
   - Masz rację. I paczkę też już masz. Jest twoja. To lecę… - powiedział listonosz i wyleciał przez okno, za którym padał deszcz; miał skrzydła.
   Dębski siadł na mokrej podłodze i rozpakował paczkę. W pudle były stare klisze fotograficzne i list. A w nim: „Pan dostaniesz milion za trzydzieści dni, panie Dębski!”…
   Obudził go dzwonek u drzwi. Przetarł zaspane oczy i spojrzał na zegarek.
   - Listonosz o ósmej?
   Kopnął ze złością kołdrę, zsunęła się na podłogę. Dzwonek znowu zaterkotał.
   - Nie pali się! Co jest?! – krzyknął.
   Postawił na podłodze, jak to miał w zwyczaju, prawą nogę i cofnął ją jak oparzony. Cały pokój był zalany wodą.
   - Cicho tam!
   Dzwonek nie umilkł, teraz terkotał bez przerwy. Zagrzmiało.
   - Oberwanie chmury!
   Dębski pozamykał wszystkie okna i poczłapał boso do drzwi. Za progiem stał sąsiad z dołu, miał nieszczęśliwą minę. Był to człowiek łagodny i w jego głosie nie było złości.
   - Co się u pana dzieje, kochany panie Dębski?
   - Co się ma dziać, burza jak cholera!
   - Myślałem, że pan umarł, albo co…
   - Jeszcze nie umarłem.
   - Bo widzi pan… żona mnie przysłała. Zalało nam sufit.
   - A mnie podłogę! Żywioł…
   - Ale myśmy tydzień temu skończyli malowanie. A wie pan, jaki kłopot z malarzami. Piją, jedzą, nic nie robią…
   - Nic nie poradzę. Zalało, to zalało. Nie jestem Panem Bogiem, ja deszczu nie puszczam. Jutro zapłacę. Do widzenia. Muszę powycierać podłogę…
   - Takie nieszczęście, takie nieszczęście. Żona nie da mi spokoju.
   Dębski miał powiedzieć: „to trzeba się było nie żenić”, ale zrobiło mu się żal biednego człowieka i powiedział:
   - Załatwię malarza, albo sam wymaluję. Zgoda? Niech pan to powie żonie. A teraz przepraszam, ale mi zimno w nogi. Przepraszam… - i zatrzasnął drzwi przed sąsiadem.

   Tego dnia Dębski spóźnił się do pracy. Pięć minut, ale się spóźnił. Był zły i drzwi zamknęły się z hałasem.
    - Czemu pan tak trzaskasz, panie Dębski? – oburzył się właściciel zakładu „Foto-Zieliński”. – Nie dosyć, że się spóźnia, to jeszcze trzaska drzwiami jak na filmie jakimś…
   - Nic się drzwiom nie stało!
   Dębski zdjął mokry płaszcz i powiesił go na wieszaku. Zieliński zamachał rękami.
   - Panie Dębski, tyle razy mówiłem panu… Po pierwsze, znowu pan nie wytarłeś butów. Niech pan łaskawie zobaczy, jak wygląda ten nowy dywan? A po drugie, znowu powiesiłeś pan swój stary płaszcz na wieszaku dla klientów. Jak to wygląda?
   Dębski, wycierając buty, spojrzał na sufit i powiedział:
   - A pan niech wie, panie Zieliński, że ja modlę się codziennie, żeby przyszedł wreszcie dzień, kiedy tak trzasnę tymi drzwiami, aż wyleci futryna. Ale będę po drugiej stronie!
   - Proszę bardzo, proszę bardzo… - Zieliński chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie miał do kogo, bo Dębski złapał w locie swój płaszcz i zniknął w atelier.
A deszcz padał i padał…

   Do domu przyszedł zły jak osa. Pod drzwiami zastał sąsiada.
   - I co, panie Kozak, sufit wysechł? – spytał i wszedł pierwszy do mieszkania, sąsiad za nim. Podłoga była już sucha.
   - Wie pan, przykra sprawa. – Sąsiad drapał się po głowie. – Żona się piekli. Nie chce malarza, chce pieniędzy. Taka już jest…
   Dębski westchnął i wyjął portfel.
   - Ile?
   - Żebym to ja wiedział. Malarz wziął osiemset złotych. Żona mówi, że za sufit to będzie jakieś pięćset, trudniej malować… Tak mówiła.
   - Chyba zwariowała… Masz pan tu dwie stówki i jesteśmy kwita. Więcej nie mam!
   - Dwieście złotych? No, nie wiem, czy żona się zgodzi. Zapytam…
   - To dużo forsy – przerwał mu Dębski. – Za to można wymalować pięć sufitów i dwie podłogi. Ale lepiej niech pan jej nie daje, tylko niech pan pójdzie na dziewczynki z wódką...
   - No, co pan! – oburzył się sąsiad, chowając pieniądze.
   Drzwi nie były zamknięte i w progu stał listonosz.
   - Kto tu mówi o wódce? Psi dzień, przydałaby się setka – powiedział.
   - To ja nie przeszkadzam. – Sąsiad wycofał się, omijając ostrożnie mokrego listonosza.
   - Znowu list? – spytał Dębski.
   - A znowu! Ma pan jakąś narzeczoną, czy co ? – Podał Dębskiemu wilgotny list. – Cholerna pogoda. W taki deszcz ludzie nie powinni wysyłać listów – powiedział i poszedł.
   Dębski nerwowo rozdarł kopertę. Na kartce wydartej z zeszytu było: „ Pan dostaniesz za dwadzieścia dziewięć dni, panie Dębski!”…

   Deszcz padał całą noc. Nie spał. Słuchał szumu za oknami i myślał:
   - Kto to może pisać? I co to znaczy „dostaniesz”?... Jakiś cholerny kawalarz… Dwadzieścia dziewięć dni… Co to za dzień? Gdzie ja mam kalendarz?...
Wstał, zapalił światło i wyjął z szuflady kalendarz sprzed dwóch lat . Policzył dwadzieścia dziewięć dni.
   - To będzie siódmego lipca. Czwartek. Czwartek dwa lata temu, to w tym roku będzie sobota…
   Ta data nic mu nie mówiła, chociaż wytężał pamięć. Zmęczony wrócił do łóżka, zapalił papierosa.
   - Jakiś kawał, na pewno jakiś kawał. Nie mam się czego bać…
   Ale nie zasnął.
   Wstał zmiętoszony, przepalony, z huczącą głową. Ale pierwszy raz w tym tygodniu nie spóźnił się do pracy.

   W gazetach pisano o powodzi, ale Dębskiego to nie obchodziło. Codziennie, regularnie jak pensję, otrzymywał od listonosza kopertę z nienawistnym tekstem: „Panie Dębski, dostaniesz pan za…” i tutaj następowała ilość dni. Było ich coraz mniej. Dębski wychudł, a na dźwięk dzwonka dostawał drgawek. Któregoś dnia wyrzucił go przez okno, o mało nie zabijając kota dozorczyni. A co dziwne, następnego dnia listonosz nie przyszedł. Dębski czekał, nasłuchując nerwowo, ale nikt nie stanął na progu. O godzinie ósmej wieczorem było pewne, że listonosz już nie przyjdzie. Dębski rozluźnił się, zjadł pierwszą od trzech dni kolację i wypił pół litra wódki, którą chował na jakąś szczególną okazję. Tej nocy spał jak zarżnięty. Rano, mimo że miał dużego kaca, poszedł wesoło do pracy. Spóźnił się pół godziny, ale nawet nie chciało mu się kłócić z Zielińskim…
   Następnego dnia listonosz też nie przyszedł. Dębski wyłuskał żelazne oszczędności i zjadł obiad w najlepszej restauracji. Kiedy wychodził, zauważył, że deszcz przestał padać. Świat był piękny!
   Wieczorem ktoś zapukał. Dębski powoli podszedł do drzwi, nadsłuchiwał. Otworzył, nie zdejmując łańcucha. Ujrzał nieznajomą twarz.
   - Słucham…
   - Pan Dębski?
   - Dębski.
   - Trzy listy do pana, proszę.
   W szparze ukazały się zielone koperty. Dębski nie ruszył ich.
   - Pan jest listonoszem? – spytał podejrzliwie.
   - A dlaczego mam nie być? Stary listonosz zachorował… No, niech pan bierze, bo nie znam rejonu, a już wieczór…
   Wypuścił koperty, które jak liście opadły na podłogę.

   I przyszedł dzień, w którym Dębski podarł dwudziesty szósty list. Wszyscy zapomnieli już o deszczu, niebo było bez chmurki. Najwyższy czas, bo zaczął się lipiec i ludzie wyjeżdżali na urlopy. Dębski też wyjechałby, ale Zieliński zamykał zakład dopiero w sierpniu.
   - Rzucę to cholerstwo, zwolnię się! – postanowił o godzinie piątej po południu. Pięć minut potem zapukano do drzwi.
   - Następny! Żeby cię połamało. Nie otwieram. Nie ma mnie w domu – pomyślał.
   - Nie ma mnie w domu! – krzyknął wściekły.
   - Dębski! Nie wygłupiaj się, otwieraj – usłyszał nieznajomy głos.
   - Nie otwieram! Jestem chory, leżę w łóżku. Dajcie mi spokój!
   - Co ty, Dębski? Nie poznajesz? To ja, Okołokułak!...
   Okołokułak był znajomym Dębskiego z czasów wojny. Nie widzieli się dziesięć lat…
   Dębski otworzył drzwi. Były już zaopatrzone w dwa zamki i gruby łańcuch. Okołokułak wtoczył się do mieszkania; ważył chyba ze sto kilo. Ucałował z dubeltówki Dębskiego.
   - Złodziei się boisz? – spytał i odsunął kolegę na odległość swoich tłustych rąk. – Rany boskie, jak ty wyglądasz? Naprawdę jesteś chory?
   - Boli mnie żołądek – niechętnie odpowiedział Dębski. Zdjął ręce Okołokułaka z ramion. – Wchodź dalej…
   - No myślę. Chyba nie wyrzucisz starego kumpla. Zmęczony jestem, jak szlag… Przyjechałem specjalnie do ciebie. Samochodem! Kupiłem samochód. Zobacz, stoi pod domem!
   Okołokułak popchnął Dębskiego w stronę balkonu. Dębski musiał wyjrzeć. Pod drzewem stał zielony samochód terenowy; był niemiłosiernie brudny i odrapany.
   - Widzisz? – sapnął Okołokułak. – Prawdziwy amerykański, wojskowy, willis! Maszynę ma jak parowóz – kipiał zadowoleniem. Usiadł przy stole. Dębski chodził nerwowo po pokoju. Okołokułak złapał po  za rękę i przytrzymał.
   - Coś taki nerwowy? Czekasz na kogoś?
   - Mówiłem ci, że boli mnie brzuch…
   Rozległo się pukanie do drzwi.
   - A widzisz? Ktoś z wizytą. Chyba nie krępujesz się starym kumplem?
   Dębski niechętnie otworzył.
   - O, pan listonosz! – zakrzyknął Okołokułak.
   - List do pana – powiedział młody listonosz.
   - O, ty listy dostajesz? – wykrzyknął znowu Okołokułak.
   Listonosz ożywił się.
   - O, jeszcze jakie – powiedział. – Stary roznosiciel Ryguła mówił, że pan, panie Dębski, żony sobie szukasz listownie. Ja też bym tak chciał – zaśmiał się, ale natychmiast spoważniał, gdy zobaczył minę Dębskiego.
   - Tak tylko żartowałem. Do widzenia – powiedział listonosz i poszedł.
   - A to taki z ciebie kozak?! – Okołokułak klepnął się po udach. – Pokaż, jak taki list wygląda? – Wyciągnął rękę, ale koperta została przedarta i wrzucona do wiadra ze śmieciami.
   - Nie czytasz listów miłosnych? Biedne dziewczyny!
   - To są moje sprawy, Okołokułak.
   - O, przepraszam. – Grubas spoważniał. – No i co u ciebie, powiedz.
   - Nic. Stara bida. Pracuję u Zielińskiego.
   Okołokułak podskoczył na krześle.
   - U Zielińskiego?! Czyś ty zwariował?
   - Takie życie – westchnął Dębski. – Przedtem on u mnie, a teraz ja u niego.
   - Ale co się stało?
   - Nie uwierzysz, ale przegrałem zakład w karty. I „Foto-Dębski” stało się „Foto-Zieliński”…
   - Ja się zastrzelę! – zakrzyknął Okołokułak. – Twój chory poker?
   - Poker! Więcej kart nie wezmę do rąk…
   - No ja myślę. Ale idiota !
   - Tak, sakramencki idiota do kwadratu!
   Okołokułak wstał i sprawdził, czy z samochodem wszystko w porządku.
   - To się właściwie dobrze składa – powiedział. – Nie ma co, biorę cię do siebie. I akurat potrzebuję wspólnika.
   - Jestem goły, Okołokułak.
   - Nie szkodzi, ubierzemy cię, che, che… Jesteś moim starym kumplem i muszę ci pomóc… Słuchaj, świetny interes…
   - Jaki?
   - Mam samochód? Mam. Mam aparaturę? Mam… No to, zgadnij resztę.
   Okołokułak znowu poklepał się po udach.
   - Nie chce mi się dzisiaj zgadywać – powiedział Dębski.
   - Słuchaj, wsiadamy do willisa – Okołokułak wskazał na balkon – i jazda! A dokąd? Na wieś, bracie, robić chłopom zdjęcia!... I co ty na to? Jak na lato…
   Dębski milczał.
   - Jak Cyganie, bracie. Wolni, najedzeni wiejskim żarciem. A jakie baby… - kusił Okołokułak.
   - Nie! – powiedział stanowczo Dębski.
   - Co, nie?!
   Dębski ostentacyjnie położył się na rozgrzebanym łóżku.
   - Ja już w życiu nigdzie nie będę jeździł, Okołokułak. Nic z tego. Dziękuję ci za pamięć, ale nic z tego… Zapomniałeś chyba, że mam wstręt do wszelkich podróży. Nawet w takim eleganckim aucie jak twoje. Całą wojnę jeździłem i uciekałem. Zapomniałeś?
   Okołokułak zrobił tragiczną minę.
   - Bój się Boga, Dębski! Co ma piernik do wiatraka? Tu chodzi o interes, o kolosalny interes, a nie o jakieś wojenne uciekanie!
   - Nie! – powiedział Dębski, wstał z łóżka, poprawił kołdrę i zaczął chodzić po pokoju. Co chwilę spoglądał na drzwi. Nie były zamknięte na zasuwki, ani nawet na łańcuch. Okołokułak przyjął to jaki koniec rozmowy. Podniósł swoje cielsko z krzesła, poprawił koszulę i powiedział:
   - Namyśl się. Trzy dni będę mieszkał u siostry. Znasz adres. Czekam, Dębski… Namyśl się. To twój ratunek!
   - Możesz nie czekać.
   - Poczekam. Czołem!
   Okołokułak wyszedł. Dębski natychmiast zamknął drzwi na zasuwki i założył łańcuch.

   Cztery dni później jechali rozklekotanym willisem drogą E-16 i wdychali kurz. Dębski zamknął oczy, starając wyobrazić sobie, że siedzi w restauracji i pije zimne piwo.
   - Zarobimy kupę forsy! – krzyczał Okołołokułak. – Cieszysz się?
   - Nie! – odkrzyknął Dębski.
   - Dlaczego?!
   - Bo nie! Forsa mi niepotrzebna!
   - Odkupisz sobie zakład i dasz w dupę Zielińskiemu!...
   Silnik zaczął stękać i po chwili stanęli na poboczu.
   - Cholera! – zaklął Okołokułak.
   Wygramolili się z samochodu. Okołokułak otworzył maskę. Dębski siadł w  rowie, spytał:
   - Masz papierosa? Z tego wszystkiego zapomniałem kupić.
   - A ty zapomniałeś, że ja nie palę od końca wojny. Rzuć palenie, będziesz wyglądał jak człowiek – powiedział Okołokułak, grzebiąc w silniku. – Zagrzał się mój czołg, musi ostygnąć. Odpoczniemy. – Zostawił otwartą maskę i usiadł obok Dębskiego. Sapnął…
   - Słuchaj, Dębski, powiedz mi, bo mnie gryzie od początku… Co było w tym liście? W tym, co go podarłeś!... Masz jakieś kłopoty? Powiedz staremu kumplowi, może ci pomogę!...
   Dębski spojrzał podejrzliwie na Okołokułaka i nagle wszystko stało się dla niego jasne. Wstał powoli.
   - To ty pisałeś, Okołokułak, te listy!
   - Czyś ty zwariował? Jakie listy?!
   Okołokułak próbował też wstać, ale przeszkadzał mu brzuch i zrezygnował.
   - To jasne jak słońce – powiedział Dębski. – Chciałeś mnie po prostu zmusić do tej eskapady. Wiesz, gdzie mam twój interes?! Wiesz?!
   Podskoczył do auta, wyciągnął swoją walizkę i bez słowa wyszedł na drogę.
   - Dębski! – zawołał Okołokułak. – Przestań się wygłupiać! W życiu nie napisałem ani jednego listu! Nienawidzę pisać listów! Słyszysz?... Wracaj! Nie zostawiaj mnie samego… I gdzie pójdziesz? Zieliński cię nie przyjmie!
   Dębski przeszedł na drugą stronę drogi i nie oglądając się, zniknął za zakrętem.

   Do miasta dowiozła go ciężarówka z żywymi kurczakami. Wysiadł na Rynku, zapłacił dwadzieścia złotych i dźwigając ciężką walizkę,  poszedł do domu. Był zły, ale spokojny.
   - Głupi Okołokułak! Okołokułak bałwan! – powtarzał całą drogę.
   Na schodach przystanął i wyjął klucze. Spojrzał na swoje drzwi. Wisiała kartka. Jak zahipnotyzowany podszedł do niej. Przeczytał:
   NO, ZA CHWILĘ DOSTANIESZ, DĘBSKI!


                                                                                                         1962 r.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz