sobota, 2 lipca 2016

LISTY - opowiadanie (CAŁOŚĆ)

   Dębski siedział na balkonie i podziwiał zachód słońca, kiedy zabrzmiał dzwonek. Na nikogo nie czekał, ale za progiem stał listonosz.
   - Dzień dobry, a właściwie dobry wieczór… List do pana, panie Dębski. Skrzynki na dole porozwalane, to przyniosłem osobiście…
   - Co się stało? - spytał Dębski, udając zainteresowanego. Zauważył, że listonosz ma zabandażowaną rękę.
   - Aż wstyd mówić… W południe jakiś pijany kretyn mnie najechał. Cały mój rower w drobny mak! Zanim przyjechała policja, zanim opatrzyli mi rękę na pogotowiu, zleciało do wieczora. A listy muszą być dostarczone, nie ma ratunku… No, muszę iść. Do widzenia!
   Listonosz zamknął drzwi i poszedł.
   - Co za świat! - pomyślał Dębski, rozdarł kopertę i wyjął kartkę, wyrwaną z zeszytu w kratkę. Przeczytał i zaklął. Podarł list na drobne kawałki i wrzucił do kosza na śmieci.
   Wyszedł na balkon. Słońce schowało się już za szarą kamienicę. Stał tam aż do zmierzchu.
   W nocy śniło mu się, że przyszedł do niego stary listonosz i powiedział:
   - Panie Dębski, wstyd mówić. List panu przynoszę o tak głupiej treści, że się czerwienię. W południe jakiś pijany kretyn najechał na mnie, mój ulubiony rower w drobny mak. Listy pogubiłem, tylko ten pański uratowałem. Nie wiem, po co… Przeczytam panu, bo pan zgubił wczoraj okulary. Otóż tu jest napisane… „DOSTANIESZ ZA TRZYDZIEŚCI DNI, ZA SWOJE!”…Bez podpisu…
   Spadł z łóżka i obudził się na mokrej podłodze.
   - Woda - syknął. - Utopili mnie!
   Dopiero teraz usłyszał szum deszczu. Zapomniał zamknąć drzwi na balkon i kałuża doszła aż pod łóżko. Zaspany zapalił światło. Długo szukał ścierki i jeszcze dłużej wycierał wodę na podłodze. Zmienił piżamę i kiedy chciał zgasić światło, elektrownia wyłączyła prąd… Gdzieś blisko uderzył piorun…
   Zasnął dopiero nad ranem i znowu przyśnił mu się listonosz. Tym razem był przebrany za Świętego Mikołaja. Uśmiechnął się do niego za sztucznymi wąsami i powiedział:
   - Przeżegnaj się pan, panie Dębski, to dam ci paczkę zawiniętą w złoty papier..
   - Nie umiem, od trzydziestu siedmiu lat nie byłem w kościele…
   - Bardzo niedobrze, bardzo... No trudno. Ale bądź grzeczny…
   - Będę, słowo honoru, jak Boga kocham!...
   Listonosz podał mu złotą paczkę i chciał wyjść, ale Dębski go zatrzymał, stając w drzwiach.
   - A powiedz mi, dlaczego jesteś bez aniołka? Co to za Święty Mikołaj bez aniołka?
   - Bo widzisz pan, wstyd mówić. Rano jakiś idiota najechał na nas i aniołek w drobny mak, bo był z gipsu…  
   - Rozumiem. To straszne, jak ta hołota jeździ – oburzył się Dębski.
   - Bardziej straszne, niż się wydaje… To lecę - powiedział listonosz, któremu wyrosły nagle skrzydła i wyleciał przez okno, w rzęsisty deszcz.
   Dębski siadł na mokrej podłodze i gorączkowo rozpakował paczkę. W pudle były stare klisze fotograficzne i list. A w nim dużymi literami, wyciętymi z gazet, było napisane: DOSTANIESZ MILION ZA TRZYDZIEŚCI DNI, WIESZ ZA CO!…
   Obudził go dzwonek u drzwi. Przetarł zaspane oczy i spojrzał na budzik.
   - Listonosz o siódmej? Wrócił? Niemożliwe…
   Kopnął ze złością kołdrę, zsunęła się na podłogę. Dzwonek znowu zaterkotał.
   - Nie pali się! Co jest?! - krzyknął.
   Dzwonek nie umilkł, teraz terkotał bez przerwy. Zagrzmiało.
   Dębski poczłapał boso do drzwi. Za progiem stał sąsiad z parteru, miał nieszczęśliwą minę. Był to człowiek łagodny i w jego głosie nie było złości.
   - Co się u pana dzieje, kochany panie Dębski?...
   - Co się ma dziać? Burza jak cholera!...
   - Myśleliśmy, że pan umarł, albo co…
   - Jeszcze żyję, niestety…
   - Bo widzi pan… żona mnie przysłała. Zalało nam sufit…
   - A mnie podłogę! Żywioł…
   - Ale myśmy tydzień temu skończyli malowanie. A wie pan, jaki kłopot z malarzami. Piją, jedzą, nic nie robią. Jak te muchy w smole…
   - Nic nie poradzę. Zalało, to zalało. Nie jestem Panem Bogiem, ja deszczu nie puszczam na Ziemię… Dobrze, jutro dam jakieś pieniądze, teraz nie mam. Do widzenia. Muszę jeszcze powycierać podłogę, bo widzę, że znowu mam mokro…
   - Takie nieszczęście, takie nieszczęście. Żona nie da mi spokoju…
   Dębski miał powiedzieć: „to trzeba się było nie żenić”, ale zrobiło mu się żal biednego człowieka i powiedział:
   - Załatwię malarza, albo sam wymaluję. Zgoda? Niech pan to powie żonie. A teraz przepraszam, ale mi zimno w nogi. Przepraszam… - i zatrzasnął drzwi przed sąsiadem.
   Okna też były nieszczelne i woda sączyła się na podłogę. Dębski westchnął i poszedł szukać czegoś do wycierania.






***

Dębski był zawodowym fotografem; niezłym zresztą, po kilku wystawach krajowych i jednej zagranicznej .
   Bez parasola – bo go niedawno zgubił – poszedł w deszczu do pracy, klnąc. Spóźnił się dwadzieścia minut. Wściekły na cały światły, zamknął drzwi z hałasem.
    - Czemu pan tak trzaskasz, panie Dębski? - oburzył się właściciel zakładu „Foto-Zieliński”. - Nie dosyć, że się spóźnia, to jeszcze trzaska drzwiami jak na jakimś filmie.
   - Nic się drzwiom nie stało!...
   Dębski zdjął mokry płaszcz i powiesił go na wieszaku, stojącym przy wejściu. Zieliński zamachał rękami.
   - Psiakrew, tyle razy mówiłem panu… Po pierwsze, znowu pan nie wytarłeś butów. Niech pan łaskawie zobaczy, jak wygląda ten nowy dywan? A po drugie, znowu powiesiłeś pan swój stary płaszcz na wieszaku dla klientów. Jak to wygląda?...
   Dębski, otrzepując buty w starą, wysłużoną wycieraczkę, spojrzał na sufit i powiedział:
   - A pan niech wie, panie Zieliński, że ja modlę się codziennie, żeby przyszedł wreszcie dzień, kiedy tak trzasnę tymi drzwiami, aż wyleci futryna. Ale będę po drugiej stronie!
   - Proszę bardzo, proszę bardzo, droga wolna… - Zieliński chciał jeszcze coś powiedzieć, ale nie miał do kogo, bo Dębski złapał w locie swój płaszcz i zniknął w atelier za zasłoną.
 A deszcz padał i padał…



***

  Do domu przyszedł zły jak osa. Pod drzwiami zastał sąsiada.
   - I co, panie Kozak, sufit wysechł? - spytał i wszedł pierwszy do mieszkania, sąsiad za nim. Podłoga była już sucha.
   - Wie pan, przykra sprawa. - Kozak drapał się po głowie. - Żona się piekli. Nie chce malarza, chce pieniędzy. Taka już jest…
   Dębski westchnął i wyjął portfel.
   - Ile?...
   - Żebym to ja wiedział. Malarz wziął osiemset złotych. Żona mówi, że za sufit to będzie jakieś pięćset, trudniej malować. Tak mówiła…
   - Chyba zwariowała… Masz pan tu stówkę i jesteśmy kwita. Więcej nie mam!...
   - Sto złotych? No, nie wiem, czy żona się zgodzi. Zapytam…
   - To dużo forsy - przerwał mu Dębski. - Za to można wymalować pięć sufitów i dwie podłogi. Ale lepiej niech pan jej nic nie daje, tylko niech pan pójdzie na dziewczynki z dobrą wódką...
   - No, co pan! - oburzył się sąsiad, chowając pieniądze do kieszeni.
   Drzwi nie były zamknięte i w progu stał stary listonosz z obandażowaną ręką.
   - Kto tu mówi o wódce? Psi dzień, przydałaby się setka - powiedział. – Zachciało mi się dorabiać do emerytury, cholera.
   - To ja nie przeszkadzam. - Sąsiad wycofał się, omijając ostrożnie mokrego listonosza.
   - Znowu list? - spytał zaskoczony Dębski.
   - A znowu! Ma pan jakąś narzeczoną, czy co ? – zaśmiał się listonosz. Podał Dębskiemu zawilgocony list. - Cholerna pogoda. W taki deszcz ludzie nie powinni nadawać żadnych przesyłek. Do widzenia - powiedział i poszedł.
   Dębski nerwowo rozdarł kopertę. Na kartce wydartej z zeszytu było napisane dużymi literami: DOSTANIESZ ZA DWADZIEŚCIA DZIEWIĘĆ DNI – DEFINITYWNIE!...



***

   Deszcz padał całą noc. Dębski nie spał. Słuchał usypiającego szumu za oknami i myślał:
   - Kto to może pisać? I co to znaczy „dostaniesz”? Zbiją mnie, zabiją?... Jakiś cholerny kawalarz… Dwadzieścia dziewięć dni… Co to za dzień? Gdzie ja mam kalendarz?...
   Wstał, zapalił światło i wyjął z szuflady kalendarz sprzed dwóch lat. Policzył dwadzieścia dziewięć dni.
   - Siódmego lipca. Czwartek. Czwartek dwa lata temu, to w tym roku będzie sobota…
   Ta data nic mu nie mówiła, chociaż wytężał pamięć. Ze zmęczoną głową wrócił do łóżka, zapalił papierosa.
   - Jakiś kawał, na pewno jakiś kawał. Nie mam się czego bać…
   Ale nie zasnął. Myślał o swoim życiu, niezbyt burzliwym, ale przecież z wieloma dziwnymi zdarzeniami, jakie każdy człowiek ma…
   - Może to chodzi o Teresę? - pomyślał nagle. - Nie! Dawno wyjechała z miasta. Słyszałem od Steni, że ma troje dzieci i bogatego męża, hodowcę kurczaków… Leonard?... Ten mnie serdecznie nienawidził, zazdrościł sukcesów, wystaw i modelek. Zniknął mi z widoku, pewnie nie żyje, bo pił jak głupi… Boże święty, kto to może być? Kto?!... - myślał tak do czwartej .
   Wstał zmiętoszony, przepalony, z huczącą głową. Ale pierwszy raz w tym tygodniu nie spóźnił się do pracy.

  

***

   W gazetach pisano o katastrofalnej powodzi, ale Dębskiego to nie obchodziło.
   Codziennie, regularnie jak pensję, otrzymywał od listonosza kopertę z nienawistnym tekstem: „DOSTANIESZ ZA…” i tutaj następowała ilość dni. Było ich coraz mniej do siódmego lipca. Dębski wychudł, a na dźwięk dzwonka dostawał drgawek. Któregoś dnia wyrwał go ze ściany i wyrzucił przez okno, o mało co nie zabijając kota dozorczyni.
   A co dziwne, następnego dnia listonosz nie przyszedł. Dębski czekał, nasłuchując nerwowo, ale nikt nie stanął na progu. O godzinie ósmej wieczorem było pewne, że listonosz już nie przyjdzie. Dębski rozluźnił się, zjadł pierwszą od kilku dni porządną kolację i wypił pół litra wódki, którą chował na jakąś szczególną okazję. Tej nocy spał jak niemowlak. Rano, mimo dużego kaca, poszedł wesoło do pracy, podśpiewując pod nosem jakieś zapamiętane marsze i hymny. Spóźniony pół godziny, roześmiał się, kiedy usłyszał od Zielińskiego, że  odtrąci mu pół dniówki…
   Następnego dnia listonosz też nie przyszedł. Dębski wyłuskał żelazne oszczędności i zjadł obiad w najlepszej restauracji. Kiedy wychodził, zauważył, że deszcz przestał padać. Świat był piękny!
   Wieczorem ktoś zapukał. Dębski powoli podszedł do drzwi, nadsłuchiwał. Znowu pukanie, mocniejsze. Otworzył, nie zdejmując łańcucha, zamontowanego tydzień temu. Ujrzał nieznajomą twarz.
   - Słucham!…
   - Pan Dębski?...
   - Dębski….
   - Trzy listy do pana, proszę….
   W szparze ukazały się niebieskie koperty. Dębski nie ruszył ich.
   - Pan jest listonoszem? - spytał podejrzliwie.
   - A dlaczego mam nie być? Stary listonosz zachorował, pewnie nie wróci do pracy. Ma emeryturę w końcu… No, niech pan bierze, bo nie znam rejonu, a już wieczór…
   Wypuścił przez szparę koperty, które jak liście opadły na podłogę.

  

***

   I przyszedł dzień, kiedy Dębski podarł dwudziesty szósty list. Wszyscy zapomnieli już o deszczu, niebo było bez chmurki. Najwyższy czas, bo zaczął się lipiec i ludzie wyjeżdżali na urlopy. Dębski też by wyjechał, ale Zieliński zamykał zakład dopiero w sierpniu, chciwy na każdy grosz.
   - Rzucę to cholerstwo, zwolnię się! - postanowił o godzinie piątej po południu. Pięć minut potem zapukano do drzwi.
   - Następny! Żeby cię połamało. Nie otwieram. Nie ma mnie w domu - pomyślał.
   - Nie ma mnie w domu! – krzyknął wściekły.
   - Dębski! Nie wygłupiaj się, otwieraj - usłyszał nieznajomy głos.
   - Nie otwieram! Jestem chory, leżę w łóżku. Dajcie mi spokój!...
   - Co ty, Dębski? Nie poznajesz? To ja, Okołokułak!...
   Okołokułak był starym znajomym Dębskiego z zamierzchłych czasów. Nie widzieli się kilkanaście lat.
   Dębski z wahaniem otworzył drzwi. Były już zaopatrzone w dwa zamki i gruby łańcuch. Okołokułak wtoczył się do mieszkania; ważył przeszło sto kilo. Ucałował z dubeltówki Dębskiego.
   - Złodziei się boisz? Takiś bogaty? - spytał i odsunął kolegę na odległość swoich tłustych rąk. - Rany boskie, jak ty wyglądasz? Naprawdę jesteś chory?
   - Boli mnie żołądek - niechętnie odpowiedział Dębski. Zdjął ręce Okołokułaka z ramion. - Wchodź dalej…
   - No myślę. Chyba nie wyrzucisz starego kumpla. Zmęczony jestem, jak szlag… Przyjechałem specjalnie do ciebie. Samochodem! Kupiłem niedawno. Zobacz, stoi pod domem!...
   Okołokułak popchnął Dębskiego w stronę balkonu. Dębski musiał wyjrzeć. Pod drzewem stało auto terenowe,  niemiłosiernie brudne i odrapane z zieleni.
   - Widzisz? - sapnął Okołokułak. - Prawdziwy amerykański, wojskowy, willys! Maszynę ma jak parowóz - kipiał zadowoleniem. Usiadł przy stole. Dębski chodził nerwowo po pokoju. Okołokułak złapał go za rękę i przytrzymał.
   - Coś taki nerwowy? Czekasz na kogoś?…
   - Mówiłem ci, że boli mnie brzuch…
   Rozległo się pukanie do drzwi.
   - A widzisz? Ktoś z wizytą. Chyba nie krępujesz się starym kumplem?...
   Dębski niechętnie otworzył, klnąc pod nosem.
   - O, pan listonosz! - wykrzyknął Okołokułak, jakby pierwszy raz w życiu widział listonosza.
   - List do pana - powiedział młody listonosz.
   - O, ty listy dostajesz? Szczęśliwy człowiek - znowu wykrzyknął Okołokułak.
   Listonosz ożywił się.
   - O, jeszcze jakie - powiedział uśmiechnięty. - Stary roznosiciel Ryguła mówił, że pan, panie Dębski, żony sobie szukasz listownie. Ja też bym tak chciał - zaśmiał się, ale natychmiast spoważniał, gdy zobaczył minę Dębskiego.
   - Tak tylko żartowałem. Do widzenia - powiedział listonosz i poszedł.
   - To taki z ciebie kozak?! - Okołokułak klepnął się po udach. - Pokaż, jak taki list wygląda? - Wyciągnął rękę, ale koperta została przedarta i wrzucona do wiadra ze śmieciami.
   - Nie czytasz listów miłosnych? Biedne dziewczyny!...
   Dębski był wściekły.
   - To są moje sprawy, Okołokułak…
   - O, przepraszam. - Grubas spoważniał. - No i co u ciebie, powiedz.
   - Nic. Stara bida. Pracuję u Zielińskiego…
   Okołokułak podskoczył na krześle.
   - U Zielińskiego?! Jak to? Żartujesz…
   - Takie życie - westchnął Dębski. - Przedtem on u mnie, a teraz ja u niego.
   - Ale co się stało?...
   - Nie uwierzysz, ale przegrałem zakład w karty. A miałem karetę. I „Foto-Dębski” stało się „Foto-Zieliński”…
   - Ja się zastrzelę! - zakrzyknął Okołokułak. - Twój chory poker!
   - Diabelski poker! Już więcej nie wezmę kart do rąk. Przysięgłem sobie…
   - No ja myślę. Jak można przegrać swój dorobek życia w karty? – Okołokułak złapał się za głowę.
   - Tak, jestem idiotą do kwadratu – powiedział spokojnie Dębski i spojrzał wymownie na zegarek.
     Okołokułak wstał i sprawdził, czy z willysem wszystko w porządku. Nie było przy nim alarmu. Jakiś malec pisał coś palcem na burcie.
   - E, zostaw! – huknął z okna. Chłopak powoli odszedł od auta, nie patrząc nawet na wołającego.
   Okołokułak zatarł ręce.
   - Patrz! To się dobrze składa właściwie - powiedział. - Nie ma co. Biorę cię do siebie. Potrzebuję wspólnika.
   - Jestem goły, szefie…
   - Nie szkodzi, wzbogacę cię trochę… Starego kumpla nie zostawię w takiej biedzie… Słuchaj, planuję świetny interes…
   - Jaki?...
   - Mam auto? Mam. Mam aparaturę? Mam… No to, zgadnij resztę….
   Okołokułak znowu poklepał się po udach.
   - Nie chce mi się dzisiaj zgadywać - powiedział Dębski.
   - Słuchaj, wsiadamy do willysa - Okołokułak wskazał na balkon - i jazda! A dokąd? Na wieś, bracie, robić chłopom zdjęcia!... I co ty na to? Jak na lato…
   Dębski milczał.
   - Jak Cyganie, kochany. Wolni, najedzeni wiejskim żarciem. A jakie baby… - kusił Okołokułak.
   - Nie! - powiedział stanowczo Dębski.
   - Co, nie?!...
   Dębski ostentacyjnie położył się na rozgrzebanym łóżku.
   - Ja już w życiu nigdzie nie będę jeździł. Nic z tego. Dziękuję ci za taką pomoc, ale nic z tego… Zapomniałeś chyba, że mam wstręt do wszelkich podróży. Nawet w takim eleganckim aucie jak twoje. Całe życie wędrowałem, szukając dziury w całym, obijając się o ludzi. Mam dosyć przygód i wariactwa. Już nigdy więcej!... Chcę spokoju!
   Okołokułak zrobił tragiczną minę.
   - Bój się Boga, Dębski! Co ma piernik do wiatraka? Tu chodzi o interes, o kolosalny interes, a nie o jakieś tam wędrowanie i przygody! Forsa da ci spokój…
   - Nie! - powiedział Dębski, wstał z łóżka, poprawił kołdrę i zaczął chodzić po pokoju. Co chwilę spoglądał na drzwi. Nie były zamknięte na zasuwki, ani nawet na łańcuch. Okołokułak przyjął to jako koniec rozmowy. Podniósł swoje cielsko z krzesła, poprawił koszulę i powiedział:
   - Namyśl się. Przez trzy dni będę mieszkał u siostry. Znasz adres. Czekam, Dębski… Namyśl się. To twój ratunek!
   - Możesz nie czekać…
   - Poczekam. Czołem!...
   Okołokułak wyszedł. Dębski natychmiast zamknął drzwi na zasuwki i założył łańcuch.


***

   Cztery dni później jechali rozklekotanym willysem drogą E-45 i wdychali kurz. Dębski zamknął oczy, starając wyobrazić sobie, że siedzi w barze i pije zimne piwo z pianką.
   - Zarobimy kupę forsy! – krzyczał Okołołokułak. - Cieszysz się?
   - Nie! - odkrzyknął Dębski.
   - Dlaczego?!...
   - Bo nie! Forsa mi niepotrzebna. Nie gram już w pokera!...
   - Odkupisz sobie zakład i dasz kopa Zielińskiemu!...
   Silnik zaczął stękać i po chwili stanęli na poboczu.
   - Cholera jasna! - zaklął Okołokułak.
   Wygramolili się z samochodu. Okołokułak podnósł maskę. Dębski siadł w  rowie, spytał:
   - Masz papierosa? Z tego wszystkiego zapomniałem kupić.
   - A ty zapomniałeś, że ja nie palę. Nigdy nie paliłem… Rzuć to, będziesz wyglądał jak człowiek, a nie jak patyk - powiedział Okołokułak, grzebiąc w silniku i dolewając jakiś płyn. - Zagrzał się nasz czołg, musi ostygnąć. Odpoczniemy. - Zostawił otwartą maskę i usiadł obok Dębskiego. Sapnął…
   - Słuchaj, Dębski, powiedz mi, bo mnie gryzie od początku… Co było w tym liście? W tym, co go podarłeś!... Masz jakieś kłopoty? Powiedz staremu kumplowi, może ci pomogę...
   Dębski spojrzał podejrzliwie na Okołokułaka i nagle wszystko stało się dla niego jasne. Wstał powoli.
   - To ty pisałeś te anonimy!...
   - Czyś ty zwariował? Jakie anonimy?!...
   Okołokułak próbował też wstać, ale przeszkadzał mu brzuch i zrezygnował.
   - To jasne jak słońce - powiedział Dębski. - Chciałeś mnie po prostu zmusić do tej idiotycznej eskapady. To ma być ten mój ratunek? To?! – wskazał na odpoczywającego willysa. - Wiesz, gdzie mam twój wiejski interes?! Wiesz?!...
   Podskoczył do auta, wyciągnął swoją walizkę i bez słowa wyszedł na drogę.
   - Dębski! - zawołał Okołokułak. - Przestań się wygłupiać! Mam wstręt do pisania! Nienawidzę pisać listów! W życiu może napisałem ze dwa do siostry… Słyszysz?... Wracaj! Nie zostawiaj mnie samego… I gdzie pójdziesz? Zieliński cię nie przyjmie…
   Ale Dębski był już daleko i nie słyszał ostatnich słów. Przeszedł na drugą stronę drogi i nie oglądając się, zniknął za zakrętem…


***

  Do miasta dowiozła go ciężarówka z żywymi kaczkami, jadącymi w ostatnią podróż. Przez całą drogę hałasowały niemiłosiernie.
   Wysiadł na Rynku, zapłacił dwadzieścia złotych i dźwigając ciężką walizkę,  powoli poszedł w stronę  domu. Był zły, ale spokojny.
   - Głupi Okołokułak! Wymyślił, dureń! - powtarzał co jakiś czas.
   Na schodach przystanął i wyjął klucze. Spojrzał na swoje drzwi. Wisiała kartka, przypięta pineską. Jak zahipnotyzowany podszedł do niej. Przeczytał:
   DĘBSKI ZA CHWILĘ DOSTANIESZ ZA SWOJE!
   Odręcznie napisane, jakby znajomym charakterem pisma.
   Czuł, że ktoś jest za tymi drzwiami. Zdrętwiałe nogi nie chciały uciekać. We mgle zmęczenia ciekawe oczekiwanie pytało:
   - Kto?... Za co, na miłość boską?...
   Drzwi same otwierały się powoli. Ktoś za nimi śmiał się dziwnie…
   - Dębski, wchodź! - usłyszał przytłumiony głos. - Pogadamy… Przypomnij sobie, co zrobiłeś siódmego lipca równo dwadzieścia lat temu… Przypomnij… Nie uciekaj, bo od tego nie uciekniesz…
   Dębski nie miał zamiaru uciekać. Bo dokąd?... Szukał w pamięci. Pustka. Nie wiedział, co wydarzyło się siódmego lipca, dwadzieścia lat temu.
   Pchnął drzwi i przekroczył próg swojego domu…
   Nikogo nie było!

   Tylko firanka powiewała w otwartym oknie, które – był pewien – zamknął przed wyjazdem.

1 komentarz:

  1. ....obejrzałam kiedyś film ,,oszukać przeznaczenie ,, ....
    ...a duchy przeszłości mogą być zmorą...

    OdpowiedzUsuń