TRATWA
Nie była to tratwa ratunkowa, ale pływający prostokąt zbudowany z grubych bali solidnie powiązanych linami. Nawet bez żadnego domku-kajuty, który dałby mi schronienie przed deszczem i sztormem. Ale niebo nie miało ani jednej chmurki, a morze ani jednej fali - było jak staw rybny mojego dziadka Ignacego.
Płynąłem środkiem ogromnego koła oceanu. Nie wiedziałem dokąd, po co i dlaczego na tratwie. Sam. Z dala od ludzi, od wszelkiego życia. A może nie poruszałem się w ogóle?
Nagle zobaczyłem punk na niebie, który przybliżał się powoli, aż okazał się ogromnym ptakiem, większym od tratwy. Gdyby na niej usiadł, nie byłoby już dla mnie miejsca, zresztą zatopiłby ją swoim ciężarem. Latał nad tratwą długo, majestatycznie - może orzeł, może kruk, może sęp? Byłem pewien, że chwyci mnie za szpony i polecimy nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co.
Ale on krążył nade mną, jakby na coś czekał, a woda pluskała o moją tratwę, cicho usypiająco - pośrodku wielkiego niebieskiego kręgu. Momentami ptak zasłaniał czerwone słońce, które niedostrzegalnie schodziło w stronę morza...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz