piątek, 25 marca 2011

TEATR ZAMKNIĘTY

DO WYDAWCY

   Zeszyt ten znalazłem w ruinach gmachu teatralnego podczas akcji ratowniczej w dniu 2 listopada 1969 roku (brałem w niej udział jako kierownik jednej z ekip ratowniczych). Nie zwróciłbym na niego uwagi, gdyby nie był otwarty na stronie, na której widniało moje nazwisko. Oczywiście nie chodzi o mnie, ale nazwisko to jest umieszczone jeszcze w kilku miejscach. Przeczytałem tekst dwa razy i pomyślałem, że pamiętnik ten – bo jest to chyba pamiętnik – zainteresuje ludzi, którzy słyszeli o wybuchu gazu w piwnicach teatru. Jestem przesądny i nie chcę tego zeszytu trzymać u siebie.
                                                                                             Z poważaniem
                                                                                             Michał Wroński




                                            A U T O B U S



GODZ. 20.45
   Chwieją się płomienie świec. Za oknem jedzie tramwaj. Zegar tyka. Normalnie… Siedzę w swoim fotelu, jak gdyby nic się nie stało. I piję herbatę, jak zwykle o tej porze.
   Nasze mieszkanie. Książki, sterty książek, szable na ścianie, okna zasłonięte kotarami, ogromne biurko. Forteca. Teraz już tylko moja… Dwie cudze pode mną, dwie nade mną, dwie z boku. Fortece sąsiadów. Ja w środku, jak pestka… Sąsiedzi są tacy smutni i uprzejmi. Pytają, czy potrzebuję pomocy.
   - Nie, dziękuję, nic mi nie trzeba.
   Odchodzą z nijakimi uśmiechami, które mają być oznakami współczucia; niektórzy klepią mnie po plecach.
   - Trzymaj się, chłopie. Takie życie… Szkoda człowieka, ale co robić?... Bardzo nam przykro… Jesteśmy z tobą… Przynieśliśmy wieniec od sąsiadów. Gdzie go postawić? Och, złamał się jeden kwiatek, zaraz go przywiążemy… Pan Karol był takim uprzejmym człowiekiem. Starszy pan, a ile razy pomógł mi wnosić wózek z dzieckiem.
   Oni nie wiedzą, jak bardzo Karol ich nie lubił…
   Trzeba otworzyć okno. Trzeba otworzyć drzwi. Trzeba zrobić przeciąg!




GODZ. 21.10
   To wszystko jest proste. Bardziej niż myślałem. Takie proste, że chce się wyć. Logiczne, prawidłowe, nieodwracalne… Człowiek! Wypchana mięsem skóra, rozpoznawalna, jeśli się ją kiedyś poznało.
   „Idę do sklepu kupić żarówkę, znowu się przepaliła. Zaraz wracam”.
   Ile razy wychodził i wracał? Ile razy ja wychodziłem i wracałem do domu?... Muszę poobcinać paznokcie! Urosły przez te trzy dni…
   „ Zauważyłeś? Mamy dwa słońca na paznokciach kciuków. No, zobacz… Nigdy nie wschodzące słońca. Gdy obcinam żyletką skórki, zostawiam na paznokciu rysy. Dzisiejsza rysa za jakieś cztery miesiące będzie już na końcu paznokcia i zostanie obcięta nożyczkami”.
   Tak mówił tydzień temu.


GODZ. 21.20
   On tu jeszcze jest. Wszędzie są jego ślady. Zdarte domowe pantofle, niemodne ubrania, brudna bielizna, niedopita, zapleśniała herbata w ulubionym kubku, grzyby w słoiku, które sam nazbierał w zeszłym roku… Umyć kubek, wyprać bieliznę, zjeść grzyby, wyrzucić ubrania… Sprzedać?... Kto mi powie, co mam zrobić z tymi wszystkimi śladami?... Jak on mówił o śladach?
   „Śnieżna kula rośnie i toczy się coraz szybciej. Spójrz, wszędzie ludzkie ślady. Koleiny na drogach, zdarte schody, wyszczerbione szable, domy, miasta, zabytki. To biurko ktoś zrobił. Nic nie wiemy o tym człowieku. Zbudował przedmiot, wygładził, polakierował. Biurko kupiłem okazyjnie, kiedy ciebie tu jeszcze nie było. Kupiłem za grosze, od człowieka, który nazywał się Wroński. On odziedziczył je po dziadku. Magazyn czasu. Teraz jest nasze. O, tu jest ślad po szklance postawionej wczoraj. A tu, widzisz? Rysa, którą zrobiłeś scyzorykiem, kiedy miałeś piętnaście lat. Twoje piętno. Nasze biurko pachnie, zauważyłeś? Tak pachnie czas...”



GODZ. 21.45
   Niedawno opowiadał mi sen:
   „Wieża górowała nad miastem i idąc do niej, widziałem ją cały czas. Przyciągała, bezwiednie stawiałem kroki. Zatrzymałem się dopiero pod kościołem. Na murku siedziała, jak zwykle, starucha-żebraczka. Modliła się głośno. Wygrzebałem z kieszeni wszystkie pieniądze, jakie miałem i wrzuciłem do pudełka po konserwie. Powiedziała: znowu chce pan wejść na wieżę, kościelny jest przy katafalku, zaraz będzie pogrzeb, bogaty pogrzeb, ustawia dwadzieścia świeczników… Wszedłem do kościoła i poprosiłem kościelnego o otwarcie wieży. Nie chciał, wyjąłem więc nóż. Teraz był posłuszny. Drżącymi rękami wydobył z kieszeni pęk kluczy i długo szukał właściwego. Wreszcie znalazł, ale nie mógł trafić w dziurkę. Odebrałem mu klucze i sam otworzyłem drzwi do mojej wieży. Jęknęły cicho i w tym momencie kościelny osunął się na posadzkę. Nie zabiłem go. Umarł sam. Widocznie przestraszył się i serce nie wytrzymało. Przez chwilę nie wiedziałem, co z nim zrobić, wreszcie zaciągnąłem go do środka i zamknąłem drzwi od wewnątrz. Z trudem wgramoliłem się na górę. Nie miałem odwrotu. Liczyłem schody. Było sześćdziesiąt pięć. Bałem się postawić nogę na ostatnim stopniu, ale żeby dotrzeć do szczytu, musiałem go przekroczyć, więc przekroczyłem… W oddali zobaczyłem nasz dom. Miasto u stóp. Wszystko małe, wszystko nieważne. Nawet ksiądz był malutki. Miotał się po placu, szukając kościelnego, który powinien bić w dzwon. Pogrzeb, jak gruba gąsienica, wpełzał już na dziedziniec – czarny prostokąt trumny, a za nim setka kiwających się głów. Postanowiłem skoczyć tuż przed prostokątem. Przekroczyłem barierkę i wtedy zobaczyłem staruchę-żebraczkę. Zadarła głowę do góry, oburącz ściskając puszkę z pieniędzmi. Kiedy usłyszałem jej krzyk, skoczyłem. Leciałem kilka chwil. Ziemia wirowała, przybliżała się, wszystko ogromniało. Ostatnim obrazem z tego lotu był czarny prostokąt trumny. Wyrżnąłem w tą ciemność i umarłem. Minęło kilka sekund i znalazłem się w Niebie. Niebo wyglądało tak samo jak Ziemia. Ulice, betonowe domy, samochody. Aniołowie byli bez skrzydeł, szaty tylko białe. Nie musiałem pracować, dostawałem jedzenie trzy razy dziennie. Po jakimś czasie wolno mi było przechadzać się po długich, białych korytarzach, a nawet po rajskim ogrodzie… Aż pewnego dnia zobaczyłem pogrzeb! Szedł dostojnie ulicą, tuż za płotem ogrodu. Z krzyżem, księdzem, karawanem, wieńcami i żałobnikami. Spytałem anioła, co to ma znaczyć? W Niebie też się umiera? Czyżbym musiał jeszcze raz umrzeć? Nieskończoną ilość razy? Bo przecież czas w Niebie jest nieskończony… Ale anioł wykręcił się, nie odpowiedział, uciekł… Wtedy usłyszałem dzwon i zobaczyłem w dali wieżę kościoła. Moją wieżę. Patrzyłem na nią godzinami. Znowu ciągnęła mnie do siebie. Wiedziałem, że muszę tam iść.”
GODZ. 22.05
   Wyszedł tylko po żarówkę. Przepaliła się w tym pokoju. Nie zdążył kupić, będę musiał zrobić to sam. Bo nie mogę reszty życia spędzić w ciemności, albo przy świecy, tak jak teraz.
   Dzisiaj go zakopałem. Osiem godzin temu. Odebrałem łopatę grabarzowi, od którego czuć było wódką i zakopałem… Na trumnie leżały kwiaty od sąsiadów, pokryła je glina, udusiła… Rzucałem ziemię powoli, aby przedłużyć pożegnanie. Zniknął ostatni kwiat, czerwony goździk i dopiero wtedy zacząłem się spieszyć; zasypywałem grób pełną łopatą. Nie płakałem. Byłem wściekły na twardą ziemię, na cuchnącego grabarza, na sąsiadów – gapiących się, jakby to było widowisko. I na Karola, który zostawił mnie samego… Jest teraz w tłumie, w środku cmentarza, bo nie starczyło pieniędzy na lepsze miejsce. Otoczony sąsiadami, tak jak w domu; nawet pod nim są resztki trumien. Grabarz powiedział: dwadzieścia lat, kto nie zapłaci, traci miejsce, mały cmentarz, u nas każdy metr na wagę złota… Dobrze, sprzedam wszystkie szable i zapłacę na sto lat. Bo za wszystko trzeba płacić. Nawet za punkt geograficzny, w który przyroda przyjmuje z powrotem człowieka.




GODZ. 22.15
   Muszę wszystko od nowa. Inaczej… Bez rozmów, bez kłótni, bez teatru Karola. Sam muszę ważyć, szufladkować, dzielić, dodawać, jeść, odkrywać, oddawać hołd, przerażać się, brać pieniądze, wydawać pieniądze, pić herbatę, rozumieć, pamiętać, zapominać, pracować, kochać, nienawidzić, odkrywać twarz, zakrywać twarz, walczyć, uciekać… Muszę sam łapać życie – jak mówił – mój czas przyszły…
   „Siedzimy w tym pokoju, pijemy herbatę, rozmawiamy, łapiemy obrazy, słyszymy, czujemy na sobie ubranie i dotyk krzesła. Istniejemy. Trwamy w czasie, w tym właśnie czasie… Sytuacje kończą się i zaczynają nowe. Ale pozornie. Bo nic nie kończy się i nic nie zaczyna. Przesuwająca się taśma, mój drogi. Połykamy czas teraźniejszy, który przechodzi do przeszłości. Przyszłość to przepaść, która stale się odsuwa. Ale kiedyś w nią wpadniemy. Na zawsze… Tak, żyjemy w przesuwającej się chwili, zwanej czasem teraźniejszym. Ta chwila jest nieuchwytna, nie do zatrzymania – chyba, że ją sfotografujemy, ale będzie to tylko zatrzymanie obrazu zewnętrznego… Albo wyobraź sobie: masz odwrócony rower, puszczasz koło w ruch i dotykasz opony palcem. To jest twoje istnienie!...Tak. Staramy się zrozumieć tajemnicę istnienia… Mysz zamknięta w małym pokoju, wygryza otwór do następnego, trochę większego. Potem zabiera się do następnej ściany. Ale tych pokoi jest nieskończona ilość… Tak, masz rację, całkiem możliwe, że gdzieś jest ostatni pokój. Ciekawe tylko, gdzie wtedy podzieje się mysz?”



GODZ. 22.3O
   Dopiero dzisiaj, po pogrzebie, nakręciłem zegar. Przez trzy dni świat był zatrzymany. Przez trzy dni milczało radio, nie wychodziły gazety… TRZĘSIENIE ZIEMI W MANILII. SEKRETARZ GENERALNY ONZ WYJECHAŁ NA FILIPINY. BEZROBOTNA MATKA ZABIŁA SWOJE DZIECI. BILETY TRAMWAJOWE ZNOWU DROŻSZE – gazeta sprzed czterech dni. Kupił ją Karol. Dotąd doczytał, o tym wiedział, uczestniczył w świecie… A ta noc istnieje. Ludzie piszą nowe artykuły. Kochają się, rodzą, nienawidzą, ściskają nowe dłonie, załatwiają interesy, bawią się. Świat otrząsnął się z tej śmierci. Nawet o niej nie wiedział… Ta śmierć jest tylko moja!
   „Gdyby teraz ktoś niespodziewanie uderzył mnie z tyłu siekierą… Nie śmiej się… To ty widziałbyś padające ciało i to ty wiedziałbyś, że umarłem. Bo nauczono cię, że człowiek z rozłupaną czaszką nie może żyć. Moim ostatnim obrazem byłoby przerażenie na twojej twarzy… Naprawdę umiera tylko skazaniec. Idąc na szubienicę, widzi przybliżającą się chwilę śmierci.”
Tak uczył mnie życia!


GODZ.22.40
   Dziesięć lat wspólnie w tej fortecy… Ale nie zapomniałem początku. Prawdę o niej powiedział mi dopiero dwa lata temu…
   „Gdy rodziłeś się, miałem czterdzieści lat i jeden dzień. Wyprzedziłem cię o czterdzieści lat i jeden dzień… Słuchaj, muszę ci coś powiedzieć. Już czas. Twoja matka porzuciła cię w parku. Porzuciła niemowlaka. Byłeś jej jakąś przeszkodą… Umarła rok później i wiem, że bardzo żałowała tego, co zrobiła… Taka jest prawda. Nie jestem twoim ojcem. Twoja matka była moją siostrą… Zapal sobie!... Żyła swoimi sprawami na drugim końcu kraju; nie miałem z nią żadnego kontaktu. Tak już było w naszej rodzinie… Przed śmiercią napisała do mnie list – miałem cię znaleźć i być ojcem. Szukałem cię przez dziesięć lat. Nie wolno mi było się pomylić. To musiałeś być ty. A ty byłeś dzieckiem bez imienia i nazwiska, w tłumie innych porzuconych dzieci… Pamiętasz ten dzień? Nie miałem wątpliwości. Byłeś kopią matki. Byłeś także podobny do mnie. Gdy miałem jedenaście lat, wyglądałem identycznie. U nas wszyscy w rodzinie byli podobni… Nie, nie mam tego listu, spaliłem go… Nie, nie mam fotografii twojej matki, spaliłem wszystkie. Wierzysz mi?.”




GODZ.22.45
   Miał kiedyś żonę, ale porzuciła go, bo nie spłodził jej dzieci. Powiedział mi to w „dniu prawdy”… A przecież przez tyle lat był moim prawdziwym ojcem, moim starym…
   „Wiesz, kiedy zrozumiałem, że jestem stary? Pewnego dnia zajrzałem do szuflady i znalazłem ogromną ilość guzików, uzbieranych przez lata z płaszczy, marynarek, swetrów, koszul. Wyrzuciłem je wszystkie na śmietnik i pomyślałem, że jak najszybciej muszę znaleźć ciebie; jak najszybciej muszę znaleźć swojego następcę. Bo to najważniejsze: zostawić po sobie następnego człowieka… Wyobraź sobie: początek w dwóch kroplach, które po połączeniu przyciągają inne krople; tworzy się strumyk, potem rzeka. Rzeka wpada do morza. Woda z morza wyparowuje, spada deszczem i znowu jakieś dwie krople spotkają się. I wszystko zaczyna się od początku.”
   Nie chcę myśleć o swojej matce. Nie chcę źle myśleć o swojej matce. Co właściwie wiem o tej kobiecie? Moja matka to park! Nienawidzę parków, obchodzę je z daleka!


GODZ.23.00
   „Świat ludzki zbudowany jest jak ciało człowieka. Każda komórka ma jakiś wpływ na sąsiednie komórki i na życie całości. Oderwana, ginie… Ale może być zastąpiona inną, podobną…”
   Patrzyłeś na zakurzona ścianę i porównywałeś ją do nieba z gwiazdami. Raz widziałeś prawdę w poezji, drugi raz w fizyce. Za chwilę twierdziłeś, że w ogóle prawdy nie ma. Kpiłeś z pieniędzy, ale musiałem rozliczać się z tobą co do grosza… Miałeś w sobie wszystkie filozofie świata, wymieszane jak bigos. Tyranizowałeś mnie swoimi mądrościami, zapominając, że każdy człowiek – jak twierdziłeś – musi zbudować swój świat od nowa… Traktowałeś mnie jak lustro i jak magazyn swoich myśli. Nieraz wydawało mi się, że jestem dla ciebie królikiem doświadczalnym… Byłeś dobry i byłeś okrutny, byłeś moim ojcem, przyjacielem i wrogiem. Byłeś pisarzem, ale nie zapisałeś ani jednej kartki. Byłeś człowiekiem i już nim nie jesteś! Kim byłeś, mój Panie Boże?... Mam być twoją kontynuacją? A może mam dosyć tej plątaniny? Może chcę żyć normalnie?... Moja matka zabrała mi MATKĘ, dom dziecka – DOM, a ty mi zabrałeś NORMALNOŚĆ! Kazałeś galopować za swoimi myślami, aż do bólu głowy. Nie zbudowałeś mi normalnego, powszedniego domu, o którym tak marzyłem tam, obok obcych dzieci. Zostawiłeś budowlę – straszydło: bez okien, bez pieca, bez ścian, bez podłogi, nawet bez drzwi, którymi można uciec…



GODZ. 23.20
   Teatr Karola! Zaczęło się to jakieś pięć lat temu. W niedzielę. Kazał mi usiąść w fotelu, odsunął stół, zgasił światło… Coś nowego. Pierwsze słowa i pomyślałem, że Karol zwariował. Ale on robił TEATR. Sztuka miała tytuł „Tandem”. Karol grał dwóch starszych mężczyzn. Jechali na tandemie…
   „ – Nie lubię piachu pod kołami. Przestaję wtedy panować nad kierownicą. Co to za przyjemność? Lubię, jak podkręcimy i jak wiatr szumi w uszach.
   - Las też szumi!
   - Co ty z tym lasem? Do lasu możesz sobie chodzić na piechotę. Chodź sobie po południu i daj mi spokój.
   - Niedługo pewnie obydwaj będziemy chodzić na piechotę…
   - Co ty wygadujesz?
   - Miałem proroczy sen.
   - Opowiadaj!
   -  Nie, będzie ci przykro.
   - Opowiadaj, mówię!
   - Dobrze… Śniło mi się, że byliśmy krową.
   - Czym?... Krową? Jak to, krową?
   - No, krową! Ja, ty i tandem byliśmy w sumie wielką krową!
   - Ale głupota!
   - Taki sen. Niby jechaliśmy tak jak teraz. I byliśmy jedną całością, pokrytą łaciatą skórą…
   - Makabra…
   - Rano byłem zlany potem. Obudziłem się, kiedy wieźli nas do rzeźni!
   - Nie do składnicy złomu?
   - Do rzeźni! Na zatracenie… Proroczy sen… Już niedługo…
   - Co ty pleciesz?
   - Ile ty masz lat?... Sześćdziesiąt cztery…
   - A ty prawie siedemdziesiąt!
   - No, właśnie…
   - Jedyne lekarstwo na starość, to ruch!
   - Ale pewnego dnia nie podjedziemy pod twoją cholerną górę!... Zobaczysz… Czy las nie jest przyjemniejszy?
   - A, o to ci chodzi!
   - Nie musimy szaleć. Z nikim się nie ścigamy.
   - Chryste Panie, jaki ty jesteś nudny. Przecież wiesz, że nienawidzę jeździć powoli…
   - Jakie w lesie powietrze! Nikt nie smrodzi spalinami.
   - Przestań!
   - Ciekawe, czy tu są grzyby?
   - Mówiłem. Przyjdź sobie kiedyś i pochodź…
   - Tak, ciekawe, kiedy?
   - No, zaraz szosa! Zobaczymy, czy twój sen się sprawdzi! Na górę, jazda!
   - Przestań szaleć. Znowu serce ci wysiądzie.
   - Kręć!... Nie gadaj!
   - Zaczyna się..
   - Musimy podjechać w tym tempie! Kręć, mówię!
   - Nie jestem wariatem, ani sportowcem!... To był tylko głupi sen… Daj spokój!... Już nie mogę!
   - Uważaj teraz… Już góra!
   - Nie damy… rady…
   - No to zobaczymy!... Ciągnij!
   - Ciągnę.. To ty nie ciągniesz… Zawsze na mnie zwalasz!
   - Nie gadaj tyle!... Już niedaleko. Jeszcze z dziesięć drzew.
   - To bez sensu.
   - Mocniej, bo staniemy!
   - To staniemy, wielkie rzeczy…
   - Jeszcze siedem drzew!
   - Ile?
   - Sześć…
   - O Boże, już nie mogę.
   - Musisz!
   - Nic nie muszę. Wypchaj się tym twoim tandemem! Jadę z tobą ostatni raz, słyszysz?
   - Słyszę. Kręć!
   - Za jakie grzechy?... Powinienem teraz siedzieć w barze i pić piwo… Albo zbierać grzyby!
   - Na pewno byś się otruł! Nie znasz się na grzybach, nigdy  nie zbierałeś!
   - Wszystko jedno. Zaraz mnie szlag trafi!... Ile jeszcze tych drzew?
   - Pięć!
   - Jeszcze pięć?... Odsuń głowę. Pewnie mnie oszukujesz!
   - Cztery!
   - Nic nie widzę… Pot mi zalewa oczy…
   - Nie musisz widzieć, ja kieruję!
   - Zawsze kierujesz!
   - Bo tandem jest mój. Gdyby był twój, to ty byś kierował!
   - Wsadź go sobie do dupy!
   - Kręć!... Tylko cztery drzewa i jesteśmy na górze… Trzy!
   - Kto je tak szeroko zasadził?... Więcej z tobą nie jadę, słyszysz?
   - Dobra… Jeszcze dwa!
   - Koniec! Nie jadę… Słowo honoru!
   - Nie dotykaj ziemi!... Nie dotykaj… Wytrzymasz!... Jeszcze trochę… No… Pięć metrów… Cztery…
   - Głupota!
   - Trzy metry… Już!
   - Kretyn!
   - Widzisz? Daliśmy radę!
   - Kręciłem za ciebie, to daliśmy…
   - Nie siadaj  na ziemi, przeziębisz się…
   - I z kim byś jeździł pod górę, co?...”
   Karol zapalił światło i poszedł do kuchni, jak aktor do garderoby. Przez piętnaście minut siedziałem sam w pokoju. Potem wrócił z herbatą i rozmawialiśmy do północy…
   I niedziela została dniem Teatru Karola. Przyzwyczaiłem się, czekałem… Zawsze improwizował, nie miał żadnych notatek… Cztery razy w miesiącu, przez pięć lat. Dwieście czterdzieści nie zapisanych sztuk, puszczone w moje uszy i ściany.


GODZ. 24.05
   W Domu Dziecka, gdzie były dzieci, ale nie było domu, uczono nas, że pluszowy miś – to zabawka, drzewo – to pożyteczna roślina, bo można z niej zrobić krzesło, czas pokazywany jest na zegarku… Karol to wszystko zburzył… Nie poddałem się od razu, ale Karol-ojciec łatwo zajął teren… Byłem myszą, przedzierającą się z uporem do sąsiedniego pokoju, samotnym balonikiem w tłumie baloników, jedną z gwiazd zagubionych na niebie… Siadał koło łóżka i opowiadał – na przykład – wymyślone historie szabel, które wisiały nade mną. Widziałem tysiące odrąbanych głów, rąk, przebitych piersi. Albo opisywał mi człowieka, który wymyślił powiedzenie – „nigdy nie mów nigdy”. Albo tłumaczył mi, że światów jest tyle, ile owadów, ptaków, ryb, płazów, gadów, ssaków, a nawet, ile bakterii; a nie jeden, jak twierdzą niektórzy ludzie… Z czasem przyzwyczaiłem się do tych rozmów, fantazji, podróży w miejscu. Zacząłem podobnie myśleć, podobnie mówić w szkole… Nie lubiano mnie. A ja nie wiedziałem dlaczego… Ale kiedy skończyłem osiemnaście lat, uciekłem z domu! Chciałem zacząć samodzielnie życie, urwać się od ojca-tresera… Ucieczka skazana na powrót, na jeszcze jedno zwycięstwo Karola, przewidziana  i od początku przebaczona. Nawet w moim buncie uczestniczył… Jakże żałosny był ten powrót. Głodny, bezradny zadzwoniłem trzy razy, jak zwykle. Otworzyły się drzwi. Patrzyłem na nogi w pidżamie…
   - Gdzie zostawiłeś plecak?
  - W przechowalni.
   - Dobrze, niech tam zostanie. Wejdź i nastaw wodę na herbatę. Ja też nie jadłem śniadania.
   Tylko tyle… A plany ucieczki układałem przez cały rok, nawet podczas pisania matury. Temat: „Jaka książka wywarła największy wpływ na twoje życie?”. Musiałem odpowiedzieć. Żadna książka nie wywarła wpływu na moje życie. Powinienem napisać o Karolu. Ale nie chciałem. I nie potrafiłem. Łatwiej było o „Lordzie Jimie”… Plecak, wyniesiony cichaczem z domu, zostawiłem u kolegi. Prosto ze szkoły, ze świadectwem dojrzałości  w kieszeni, pojechałem nad morze; za pieniądze ukradzione Karolowi… Na razie pragnąłem lasu, morza, samotności… Zbudowałem szałas pod wydmami, blisko bezkresnego horyzontu i głęboko oddychałem! Słońce, drzewa, grzyby, piasek, chłodne fale, sól, ptaki… mrówki, komary, żmije, deszcz, głód, brak wody do picia, brak twarzy, brak głosu Karola. Potem było już tylko odkładanie powrotu. Tam, w lesie, Karol działał na odległość. Czułem się tak, jakby mi odcięto rękę. W połowie lipca spakowałem plecak i wróciłem… To było tak niedawno!


GODZ. 0.35
   Ostatnia niedziela. Ostatnia sztuka Karola… Tym razem zapalił świeczkę. Zdziwiłem się, bo zawsze grał w mroku…
   - Po co ta świeczka?
   - Potrzebna.
   Była malutka, dawała chybotliwe światło, ale za to stwarzała nieprawdopodobnie duże cienie. Karol chodził po pokoju, a za nim jego cień-kolos, sięgający sufitu. Był niesamowity… Wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że to pożegnanie Karola… Autobus!
   „Halo! Gdzie ja jestem?... W autobusie? Dlaczego w autobusie?!... Nigdzie nie wychodziłem, nigdzie nie wchodziłem. Panie kierowco, dokąd jedziemy?... Panie kierowco! Głuchy pan? Co to za autobus?... Do pana mówię! Nikogo innego nie ma. Właśnie. Dlaczego nie ma pasażerów? Nic pan nie zarobi, jeśli będzie pan woził jednego człowieka... Czemu pan nie mówi?!... Niech to szlag trafi! Chcę wiedzieć, dokąd jedziemy, co jest? Jestem pańskim pasażerem, czy nie jestem? Mam prawo wiedzieć! Bo opiszę w gazecie. Jak Boga kocham, że opiszę… Ma pan jakiś numer? Nawet numeru nie ma! Dlaczego pan nie ma numeru? Co to za porządki? Pytam pana! Nie nauczyli, że pan jesteś dla nas, a nie my dla pana?... Wolniej! Nigdzie mi się nie spieszy. I nie pamiętam, żebym gdzieś się wybierał… Bo wyskoczę! Zabiję się i będziesz pan odpowiadał. Obok drogi są ostre kamienie. Mam wyskoczyć? Mam?!... Głuchy jak pień. Że też dają na linię takiego szofera. Przecież to skandal! Dobrze, że nie ślepy… Ładna mi wycieczka. Goła droga, jakieś góry… Skąd tutaj góry?... Stań pan na chwilę, potem możemy jechać dalej. Wsiądę z powrotem. Co panu zależy – minuta dłużej, minuta krócej? Jestem jedynym pasażerem, nikt nie będzie protestował. Chciałbym rozejrzeć się po okolicy… Co to za góry? Chyba mają jakąś nazwę, nie?... Żądam, żeby pan stanął!... Pędzi jak wariat, jeszcze się pozabijamy… Co on ze mną zrobił? Skąd tu się wziąłem? Uśpił mnie, czy co? Takie rzeczy nie zdarzają się na co dzień… Na drodze też nikogo. A mówią, że na świecie jest kilka miliardów mieszkańców. Gdzie są ci ludzie? I powinno być ich coraz więcej. Podobno niedługo zabraknie jedzenia. Czytałem w gazecie… No, gdzie  oni są?... Nie chce mi się już gadać!... Na litość boską, przecież to bez sensu. Jaki sens, wozić jedną osobę? Jeden kierowca i jeden pasażer! A tu jest pełno foteli. Dla mnie? Mogę sobie siadać po kolei w każdym i gadać ze sobą…
   - Jak się panu jedzie?
   - Trochę trzęsie.
   - Nie ma pan mdłości?
   - Mam, ale to dlatego, że rano nie jadłem śniadania.
   - Ładna pogoda, ale może padać deszcz.
   - Kupiłem materiał na ubranie, bardzo ładny.
   - Proszę otworzyć okno, jest duszno.
   - Proszę zamknąć okno, przeciąg.
Można zwariować! Powybijam szyby!... Panie ładny, przestań pan błaznować. I tak będzie pan musiał stanąć. I nie chciałbym być wtedy w pańskiej skórze! Skończy się benzyna. Już powinna się skończyć. Jak długo jedziemy? Godzinę? Dwie? Miesiąc?... Nie mam zegarka! Ukradli mi zegarek!..Bez nerwów, poczekam… A jeśli staniemy na pustkowiu? Na tym bezludziu? Co wtedy? Gdzie się podzieję? Najwyżej dowiem się, z czego zbudowana jest ta droga…  Słuchaj pan, co panu z tego przyjdzie? Proszę pana, jak człowiek człowieka, zawieź mnie pan na jakiś przystanek, wszystko jedno na jaki… Panie!... Co panu zależy?!... Spokojnie, rozklejam się… Cholera, nie mogę mu nic zrobić, bo władujemy się na drzewo… Tylko spokój! Analiza sytuacji!... Autobus jedzie szybko, to znaczy, że gdzieś zdąża. Dużo siedzeń, więc przystosowany jest dla wielu pasażerów. Jestem sam, ale to nie znaczy, że za chwilę ktoś nie wsiądzie. Ładna okolica, muszą tu być ludzie. Szofer nic nie mówi, ale zajęty jest prowadzeniem wozu. Może w ogóle nie lubi rozmawiać? Nie jest głuchy, bo nie dostałby prawa jazdy… No i nie ma dróg bez końca. Na szczęście… Ale… mogą się łączyć z innymi. Będziemy krążyć bez końca?... Bzdura! Wszystko ma swój koniec… Cholera, a może jestem porwany?! Będę musiał złożyć okup… Jestem biedny, nie mam żadnych oszczędności! Mogę sprzedać meble, chiński serwis do herbaty, encyklopedię, szablę po dziadku… Panie, ja jestem biednym, szarym człowiekiem. I polityką się nie zajmuję. Jestem za każdą władzą… Niech pan wraca, nic nie zarobicie. Szkoda czasu, szkoda wysiłku, szkoda benzyny!... Nie boli pana szyja od tego patrzenia do przodu? Niech pan na mnie spojrzy! Niech pan spojrzy! Czy tak wygląda człowiek, który złoży okup?... E, uważaj pan, ostry zakręt!... Zakręt!... Drzewa! Niech pan uważa!... Panie!...”


GODZ. 01.20
   Więc co? Popełnił samobójstwo, żeby uwolnić mnie od siebie? Nigdy nie będę znał prawdy!... Aktor do końca. Grał przede mną, czy przed sobą? Może chciał przeżyć swoją śmierć?... Zbliżający się samochód… Widział go?... Może zagapił się na nogi ładnej dziewczyny? Lubił patrzeć na nogi dziewczyn. Czemu mnie przy tym nie było?... „Wstaw wodę na makaron, zaraz wracam!”… Zrobił to dla mnie! Przez dziesięć lat budował model okręciku, teraz puścił go na fale… Mam rozwiązane ręce. Mój Pan Bóg zniknął… Może w ogóle nie istniał?...


                                                  T E A T R


  Nareszcie nie jestem sam. Siedzę w fotelu, obok ludzi i patrzę razem z nimi na kolorową scenę. Trwa to już dosyć długo, boli mnie kręgosłup i siedzenie. W teatrze nie wypada się kręcić…
   Mężczyzna, siedzący przede mną, pachnie wodą kolońską. Zasłania mi środek sceny, ale pewnie ten, który siedzi przed nim, też mu zasłania. Chociaż nie, spuścił głowę. Siwy staruszek. Chyba śpi… Przerwa!... Moi sąsiedzi nie wstają. Chcę wyjść, trzeba przeprosić. Liczę do dziesięciu… Już. Przepraszam!... Bliżej jest w prawą stronę. Pamiętam, że muszę przechodzić przodem do siedzących. Wiem to od Karola…
   Prawie wszyscy śpieszą w jednym kierunku. Idę za nimi. Bufet! Wolno palić. Mam jeszcze dwa papierosy. Ale jestem bez zapałek. Proszę o ogień chłopaka w moim wieku. Za mocno wciągam dym, krztuszę się – kilka osób patrzy na mnie. Gaszę papierosa w wielkiej popielniczce i wychodzę na korytarz. Czuję, że jestem czerwony na twarzy…
   Przy szatni stoi dziewczyna. Ma długie nogi i jasne włosy. Nasze oczy spotykają się, poprawiam krawat jak idiota. W tym momencie potrąca mnie jakiś dryblas w swetrze. To jej chłopak, dziewczyna uśmiecha się do niego. Udaję, że oglądam fotosy wiszące na ścianie…
   Dzwonek. Będą jeszcze dwa. Przechadzam się, miękki dywan zagłusza moje kroki…
   Drugi dzwonek. Idę na salę. W moim rzędzie siedzą już ludzie. Przeciskam się, przodem do ich kolan i siadam na swoim miejscu. Nie mogę oprzeć się łokciami, bo poręcze zajęte są przez sąsiadów. Nieruchomo, z rękami na kolanach, czekam na trzeci dzwonek. Salę wypełnia przyciszony, dostojny gwar. Niektórzy widzowie jedzą czekoladki i cukierki…
   Dostrzegam moją dziewczynę, jest z chłopakiem. Siedzą dwa rzędy przede mną. Przedtem ich tam nie było. Jasna głowa dziewczyny dotyka ramienia chłopaka – rozmawiają…
   Gong. Podnosi się kurtyna, aktorzy wchodzą na scenę. Nie patrzę na nich, patrzę na jasną plamę. Odsunęła się teraz od chłopaka. Jest moja!... Ma na imię Ewa, studiuje filologię, albo filozofię, świetnie pływa, nie wstydzi się swojego ciała, lubi je i lubi, jak je lubią inni… Stop! Strzał i na scenę pada trup. Jakaś stara aktorka zawodzi rozpaczliwie. Powinni zadzwonić po policję… Jasna plama znowu dotyka ramienia w swetrze… Karol mówił, że do teatru chodzi się w garniturze… Ewa! Ma dwadzieścia lat, lubi kolor żółty, urodziła się pod znakiem Bliźniąt, chętnie podróżuje, ale tylko wygodnie; jej ulubiony kwiat - róża, szczęśliwy dzień tygodnia – sobota… Uwielbia taniec, często chodzi do kina, nienawidzi jednak tłoku… Chciałaby mieć w swoim ogrodzie mały basen i alpinarium. Co jeszcze lubi?... Lubi chodzić boso… Mieszka w domu akademickim, pokój dzieli z dwiema koleżankami. Co drugi dzień każda przyjmuje swojego chłopaka. Wchodzą przez okno, bo pokój jest na parterze…
   Mój sąsiad – z prawej strony – zwolnił poręcz fotela. Odczekuję chwilę i opieram łokieć. Jest mi teraz wygodniej. Gdyby jasnowłosa dziewczyna siedziała obok, widziałbym jej kolana…
   Sanitariusze wynoszą trupa. Ktoś siada na otomanie i zapala papierosa. Po chwili czuję słaby zapach dymu. Aktorom wolno palić na scenie? Mam jeszcze jednego papierosa. Wypalę go na przerwie…
   Dzisiaj rano uratowałem pająka. Nie mógł wygramolić się z wanny. Kiedy był już na górze, spadał znowu. Obserwowałem go. Wyczuwał niebezpieczeństwo? Pracował nad ratunkiem z uporem Syzyfa. Chciałem się wykąpać, ale ta walka o życie zaczęła mnie pasjonować. Byłem jego władcą, byłem jego losem. Mogłem mu pomóc – wystarczyło podsunąć gazetę i strzepnąć za wannę.     Mogłem też go utopić, puszczając prysznic. Kara za pajęczyny, które muszę wymiatać. Ale był taki samotny na tej białej pustyni. Zszedł, aby napić się wody. Może po zamordowaniu muchy? A co ma jeść, kotlet schabowy? Biedny, bezbronny okruch życia. Przebiegły, bezwzględny drapieżnik. Symbol brzydoty… Uratowałem go. Bo większość ludzi by go zabiła…
   Sąsiad chciał się oprzeć, ale natrafił na moją rękę. Spojrzał, usłyszałem: przepraszam… Tak, proszę pana , to jest wspólna poręcz; jedna na dwa fotele – nie powiedziałem…
   Nie pamiętam twarzy tej dziewczyny! Jest bardzo ładna; takie twarze są na wszystkich okładkach pism… Koniec drugiego aktu. Zapala się światło. Ludzie biją brawo. Ale widocznie nie wszystkim podoba się ta sztuka, bo kilkanaście ludzi idzie do szatni po płaszcze. Mój sąsiad z prawej jest wśród nich. Będę miał wolną poręcz w trzecim akcie… Wychodzę na korytarz;  czekam na dziewczynę. Jest znowu z chłopakiem w swetrze.  Znikają w drzwiach, na którym widnieje napis: obcym wstęp wzbroniony! Co to ma znaczyć? Ach, może poszli odwiedzić znajomych aktorów…
   W bufecie kupuję sok pomarańczowy. Papierosów i zapałek nie ma. Chce mi się palić. W kieszeni czeka ostatni. Liczę czekolady na półce; jeśli parzysta liczba – zapalę. Dziewięć! Trudno, przegrałem… Dzwonek. Piję sok… Drugi dzwonek. Spieszą się. Pewnie aktorzy chcą iść wcześniej do domu… Więc idę na salę. Jest   przerzedzona. Siadam, opieram się wygodnie… Trzeci dzwonek. Mojej dziewczyny nie ma! Chłopaka też. Rozpoczyna się trzeci akt… Może jest aktorką i za chwilę wejdzie na scenę?... A tam toczy się śledztwo…
   - Gdzie pani była w momencie, kiedy zgasło światło?
   - Stałam przy oknie.
   - Czy to pani zapalniczka?
   - Chyba moja.
   - Chyba?
   - Zaraz, muszę popatrzeć… Tak, moja.
   - To może pani mi wyjaśni, jakim cudem znalazła się w kieszeni pana Millera?
   Ile lat ma ten facet przede mną?... Czterdzieści pięć! Na pewno? Na pewno… A to chyba jego żona. Czterdzieści! Ma na szyi czerwone korale. Może prawdziwe?... Wczoraj pokłócili się – on przyszedł późno z pracy, a ona tego nie lubi. Na przeprosiny zabrał ją do teatru. Ale i tak nie odzywają się do siebie… Mają dwoje dzieci – syna i córkę. Syn zdał w tym roku maturę, ale nie dostał się na medycynę. W przyszłym będzie zdawał na filologię. Córka ma piętnaście lat. Siedzi teraz w domu i usiłuje czytać lekturę szkolną. A myśli o swoich nogach, które są trochę krzywe. Po mamie… „Dlaczego urodziłam się właśnie w tym domu? Jolka jest ładniejsza, bo jej mama jest ładniejsza. Wszyscy chłopcy za nią latają, a ja mogę mieć tylko tego niedołęgę Jurka, który nie potrafi nawet przeskoczyć metra dziesięć na wuefie”… Do diabła, mama się obejrzała. Bo sąsiad zakasłał. To nie ja, proszę pani!... Wcale nie jest taka brzydka i ma mniej niż czterdzieści… Jest ekonomistką i raz tylko zdradziła męża… „Pani Zofio, czy może mi pani przynieść bilans do domu? To bardzo pilne… Tak, panie dyrektorze; zaraz będę!”…
   Muszę wyjechać z miasta. Do wojska mnie nie wezmą – mam płaskostopie, orzeczono naukowo. Na studia nie pójdę. Mam dosyć studiowania… Muszę wyjechać z tego miasta. Do lasu! Gdzieś czytałem, że potrzebują ludzi do pracy w lesie. Będę sadził i ścinał drzewa, będę je pielęgnował i liczył. Wiosna w lesie, lato w lesie, jesień w lesie, zima w lesie. Zieleń, dzika zwierzyna, kury z własnego kurnika, mleko prosto od kozy, oswojona wiewiórka, bocian na dachu, koń pod wierzch, kominek w głównej izbie. I ta blondynka jako towarzyszka życia. Kupiłbym jej samochód, żeby mogła jeździć do miasta. Na pewno lubi miasto… Wybuduję ci mały basen na polanie. Dokupię drugiego konia i będziemy galopować przez chaszcze, skakać przez powalone pnie, aż zgorszą się chłopi z okolicznych wsi; zwłaszcza tym, że nie nosisz stanika i widać ci zarys piersi… Napiszą anonim i zwolnią mnie z pracy… „Nie potrzebujemy tu dziedziców!”… Nie martw się, znajdziemy inną leśniczówkę… Jakie znam drzewa? Sosna, świerk, jodła, dąb, klon,  buk, brzoza… topola, jarzębina, grab… leszczyna… Będę musiał skończyć jakiś kurs, zdać jakiś egzamin… Jutro się dowiem… Sprzedam meble, książki, szable. Jedną zostawię, tę kozacką
   Chce mi się do ubikacji! Może wyjdę? Nie, wszyscy będą na mnie patrzeć. Wytrzymam, już niedługo skończy się to krwawe widowisko… Oj, kiedy to było? Miałem sześć, siedem lat… Pamiętasz? Kościół św. Zygmunta, obok Domu Dziecka… Zeszycik z punktami: pomysł księdza katechety. Dobry uczynek – pięć punktów, nie myślenie o brzydkich rzeczach – dziesięć punktów, służenie do mszy – dwadzieścia.. To było na sumie, albo na nieszporach. Strasznie to długo dla dziecięcego pęcherza. W kościele tłum, tuż za balustradą moi koledzy,     ubrani jednakowo jak żołnierze… A ja już nie mogę wytrzymać!  Wszyscy patrzą na ołtarz, każdy ruch śledzony. Myślałem tylko o jednym:   wstać, uklęknąć przed Sakramentem, wydostać się spod setek oczu i pognać do ubikacji za zakrystią. Ale bałem się! Byłem częścią tego dostojnego ceremoniału i zakłóciłbym jego rytm. Klęcząc, tarłem kolanami i gorąco modliłem się o koniec nabożeństwa. Ale nasz ksiądz Kober chodził powoli, jak zwykle, z miejsca na miejsce, śpiewał w dialogu z kulawym organistą  Maksem i wcale mu się nie spieszyło. Nie wytrzymałem, popuściłem. Ciepło na udach. Ulga i rozkosz! Pamiętam ją do tej pory… A po chwili potworny strach. Spojrzałem – komża zakrywała ślad… Co teraz? Przecież za chwilę będę musiał wstać i wszystko się wyda… Zacząłem płakać. Łkałem cicho, ale ksiądz mnie usłyszał. Zdziwił się, jakby zobaczył cud… Nabożeństwo kończyło się. Za późno – myślałem – za późno! Koniec!... Przeżegnałem się, wstałem szybko i poszedłem za innymi ministrantami, jak na ścięcie. W zakrystii ksiądz Kober skinął na mnie:
   - Dlaczego płakałeś, Marianku?
   - Nie wiem…
   - Kochasz Boga, prawda?
   - Bardzo kocham, proszę księdza.
   - To dobrze. Masz tu obrazek ze świętym Zygmuntem.
   Ale mnie uratował gruby, ciemny dywan!...
   No, a detektyw na scenie już chyba wie, kto zabił?... Że też musiałem trafić na taką sztukę… Przecież było mi wszystko jedno. Chciałem być z ludźmi, w samym środku ludzi… I nagle trup na tle papierowych dekoracji. Udawana śmierć!...
    Karol kazał mi dotknąć prawdziwej. A ja chciałbym ją zrozumieć… Rozumem!...    Sięgnąłem po encyklopedię przyrodniczą i nauczyłem się NAUKOWEJ definicji na pamięć… „Śmierć jest ostatecznym wygaśnięciem wszystkich funkcji życiowych organizmu; często występuje w wyniku uszkodzenia jednego tylko, lecz szczególnie ważnego dla funkcji życiowych organizmu (serca, mózgu). Śmierć polega na zatrzymaniu pracy serca, a w związku z tym krążenia krwi, wskutek czego ustaje czynność regulacyjna ośrodkowego układu nerwowego (mózgu), a dalej czynność innych układów naszego ciała. W szczególnych okolicznościach może nastąpić powrót do życia, jednak tylko wówczas, gdy wstrzymanie dopływu krwi do mózgu nie trwało dłużej niż sześć minut.”… Encyklopedia przyrodnicza. Przyroda i śmierć. Żywią się sobą nawzajem…   Jak ja będę w leśniczówce zabijał kury?!... Ostatecznie nie muszę mieć kur. A co będziesz jadł?... Dziczyznę! Jak będziesz zabijał dziki, sarny, zające?... Z dubeltówki łatwiej. Potrafisz?... Nie! O, będę kupował jedzenie w sklepie… W jakim sklepie? W leśnym?... No to, znajdę kogoś do zarzynania kur… Aby twoje rączki zostały czyste?... Lubię jeść mięso! Nic na to nie poradzę. Nie mogę żyć bez mięsa, przecież wiesz!... Tak, mięsko, które jesz, rośnie na drzewach… Odczep się, ja zabijania nie wymyśliłem!...Nie udawaj świętego, każdy nosi w sobie ślady morderstw. Twoi przodkowie zabijali, tak jak ty zabijasz w snach… Nie mam przodków!...
   Trzy rzędy dalej siedzą: chudzielec i grubas. Nawet nie spojrzą na siebie. Grubas więcej pożarł owoców morderstw, owoców, które nie rosną na drzewie… I już wiemy! Pana Millera zabiła służąca. Kto by pomyślał? Szmer publiczności. Zaraz będzie koniec… Dokąd pójdę po spektaklu? Kawiarnie niedługo będą zamykać. Już późno… Do nocnego lokalu? Nie mam pieniędzy i nie umiem tańczyć… Do pustego domu?... Pójdę na dworzec. Przestudiuję rozkład jazdy, popatrzę na zmęczone twarze, pożegnam odjeżdżających. Potem zjem ciepłą kolację w restauracji dworcowej i pogadam z kimś przy stoliku…
   Koniec przedstawienia!... Brawa!... Uśmiechnięci aktorzy kłaniają się do ziemi. Zamordowany i morderczyni, policjanci i domownicy… Jeszcze jeden ukłon. Brawa!... Nie będzie sądu, nie będzie kary… Aktorzy dostają kwiaty… Brawa!... Niektórzy widzowie już wstają, ale nikt nie wychodzi z sali. Ręce bolą mnie od klaskania… Ukazuje się facet w ciemnym garniturze. Nie grał w sztuce. Może dyrektor teatru, albo reżyser. Staje z boku, otrzymuje wiązankę kwiatów, ale oddaje ją aktorce – służącej. Podoba się to wszystkim. Brawa!... Kurtyna opada, po chwili podnosi się. Na scenie stoi już tylko mężczyzna w ciemnym garniturze.
                                                                                    



                                                   E K S P E R Y M E N T





PIERWSZY DZIEŃ
   Szukaliśmy już numerków do szatni, kiedy stało się coś nieoczekiwanego. Mężczyzna, który został na scenie, przemówił.
   - Szanowni państwo! – Gwar zamilkł. – Uprzejmie proszę o zajęcie swoim miejsc!
   Przez salę przeszedł szmer. Część widzów myśląc, że to dalszy ciąg spektaklu, usiadła z uśmiechem. Niektórzy spoglądali na zegarki i zaczęli przepychać się do wyjść. Ale wszystkie drzwi były zamknięte!
   - Co to ma znaczyć?!... Chcemy iść do domu!... Heppeningi jakieś, psiakrew!... Otworzyć to zaraz!... Za dziesięć minut mam ostatni pociąg!... Henryku, co to ma znaczyć? Henryku, zrób coś!...
   - Proszę państwa! – Człowiek na scenie usiłował przekrzyczeć salę. – Zaraz wszystko wyjaśnię. Proszę o zajęcie miejsc!
   - Niech pan mówi, postoimy. Tylko krótko! – krzyczał ktoś spod drzwi.
   - No dobrze. Chociaż wolałbym, aby wszyscy usiedli. To, co powiem, wyda się państwu żartem…
   - Pośpiesz się pan! Przedstawienie skończone – przerwał mu mój sąsiad z lewej strony fotela.
   - Dobrze, postaram się mówić krótko, ale to i tak nic nie zmieni… Nazywam się Edward Wroński, jestem profesorem Instytutu Badania Zbiorowości Przypadkowej. Otóż jestem zmuszony, a raczej mam przyjemność zakomunikować państwu, że zostaliście wytypowani przez mój Instytut do eksperymentu…
   - Co on powiedział?!... Do jakiego eksperymentu?... Głupie żarty!... Dosyć tego!... – to głosy z pierwszych rzędów.
   - Proszę o ciszę!... Wiem, że będzie to pewien szok dla państwa. Przyszliście tutaj na dwie godziny, odpocząć od swoich codziennych trosk… Byliście oderwani od kłopotów, pracy, domu, osobistych spraw, realnych konfliktów świata… Chcemy to przedłużyć!... W tej sali jest sto dwadzieścia osiem osób zebranych przypadkowo. I właśnie dla nas, dla Instytutu, jest to bardzo interesujące. Teraz powiem o rzeczy najważniejszej. Tylko proszę o spokój i wysłuchanie mnie do końca… - przerwał i naprawdę wszyscy się uciszyli. – Celem naszego eksperymentu jest poznanie was i waszych reakcji podczas pobytu tutaj… A zostaniecie w tym teatrze przez miesiąc!...
   Wszyscy zerwali się z miejsc. Ja też. Wybuchła taka wrzawa, że z trudem mogłem wyłowić poszczególne zdania:
   - Dosyć tych żartów!... Gdzie ja jestem, jak Boga kocham… To jest teatr, czy dom wariatów?!... Ja nie mam czasu na takie zabawy!...
   Kilka osób waliło pięściami w drzwi, ktoś nerwowo chichotał. Facet siedzący przede mną ostentacyjnie zapalił papierosa i uspokajał żonę: „to są głupie żarty, kochanie, nie przejmuj się”…
   Mężczyzna na scenie rozkrzyżował ręce, jakby błagał o ciszę.
   – Proszę państwa! Proszę państwa! – krzyczał. – Musicie pogodzić się z sytuacją! To tylko jeden miesiąc, a nie całe życie! Proszę złożyć małą ofiarę dla nauki!... Zapewniam, że nie stanie się wam nic złego. Przeciwnie, zyskacie wiele! Proszę o ciszę, to nie jest żadna zabawa!
    Tym razem sala umilkła.
    – No, dziękuję. – Wytarł chusteczką pot z czoła. – Doskonale państwa rozumiem. Sam byłbym zaskoczony, a nawet oburzony… Tak, wiem, to pogwałcenie prawa. Ale ta nasza umowna przemoc, podkreślam, umowna, jest głównym elementem eksperymentu. Bez niej nie miałby sensu… Chcemy zbadać wasze reakcje w takiej, a nie innej sytuacji. A to wszystko dla głębszego poznania człowieka!... Wyobraźcie sobie, że jesteście w górach, złapała was zamieć i musieliście zostać w schronisku. Przez miesiąc… Albo znaleźliście się na ratunkowej tratwie, na pełnym morzu po katastrofie statku…
    Przerwał. Myślałem, że wybuchnie hałas, ale w sali panowała cisza. Mężczyzna mówił dalej:
    - Będziecie państwo mieli do dyspozycji cały gmach teatralny. W garderobach, w pokojach biurowych i we wszystkich pozostałych pomieszczeniach przygotowaliśmy łóżka. Stołówka będzie wydawała posiłki na każde zawołanie… - westchnął. – No, przebrnąłem przez najgorsze. Pozwolą państwo, że usiądę. Jestem też zdenerwowany i zestresowany, jak szanowni państwo… Proszę o krzesło! – zawołał w stronę kulis.
   Krzesło przyniósł młody mężczyzna; miał na sobie żółty kitel. Rozejrzał się po sali i zniknął. Mężczyzna usiadł. – Jeśli państwo mają jakieś pytania, to proszę.
   Zgłosił się wysoki, siwy pan.
   - Rozumiem intencję. Po tym prymitywnym artystycznie spektaklu zainscenizowaliście, przyznam interesujący dla niektórych eksperyment teatralny. Niedawno gdzieś czytałem, że młodzi twórcy teatru chcą włączyć fikcję sceniczną w nurt prawdziwego życia. Nie wiem tylko, jaki to ma sens. Zechce pan łaskawie mi wyjaśnić. Życie bowiem, nie jest zabawą, łaskawy panie. Chciałem tylko tle… A teraz proszę, aby spojrzał pan na zegarek. Życie, mój panie, to nie teatr!...
   Rozległy się oklaski. Człowiek na scenie podniósł rękę.
   - Proszę państwa, wydawało mi się, że doszła już do państwa prawda. Jeszcze raz zapewniam, że nie jest to eksperyment teatralny, ale ważny eksperyment naukowy…
   Wszyscy zaczęli mówić równocześnie:
   - Niech pan to nazywa, jak chce! Mamy wierzyć, że będziemy tu siedzieli przez miesiąc?
   - Tak, będziecie zamknięci! Bez prawa opuszczania tego gmachu!
   - Przecież to idiotyzm!
   - Jesteśmy uwięzieni?!
   - Dosyć tego!
  - Głupoty!
   - Otworzyć drzwi!
   - Wyłamać!
   - Spróbujcie!
   - Pan jesteś kretyn!
   - Proszę mówić pojedynczo… I nie jestem kretynem, tylko profesorem, doktorem habilitowanym!
   - Wypchaj się pan swoim profesorem!
   - Przecież to bezprawie!
   - Powiedziałam już, zdajemy sobie sprawę, że wszystko jest to bezprawne, ale bierzemy na siebie wszelkie konsekwencje…
   - Co to znaczy? Ukarzą pana?
   - Nie, ale każdy z was będzie mógł po miesiącu zaskarżyć nasz Instytut. Dostaniecie odszkodowania.
   - Zdaje pan sobie sprawę z tego, co pan mówi?
   - Tak. Jesteśmy na to przygotowani.
   - Kochany panie – powiedział ktoś w pierwszym rzędzie. - Jestem kierownikiem wydziału ważnego państwowego przedsiębiorstwa. Jutro rano mam ważną naradę. Chce pan powiedzieć, że mnie tam nie będzie?
   - Nie będzie pana.
   - Pan żartuje. Pokryjecie straty? A wie pan, co tam się będzie działo? Wszystko trzymam w swoich rękach. Nikt nie może mnie zastąpić!
   - Nie ma pan zastępcy?
   - Mam. Ale to ja kieruję wydziałem, nie on!
   - Proszę mi wierzyć, wszyscy są do zastąpienia. Niech pan się nie martwi, wszystko oficjalnie załatwimy… Aha, chciałbym zakomunikować, że rodziny państwa zostaną jeszcze dzisiaj zawiadomione i przeproszone przez specjalnych kurierów…
   - Pojutrze miałem jechać na wczasy – powiedział łysiejący mężczyzna w jasnym garniturze. – Żona na mnie czeka!
   - Niestety, pojedziecie państwo za miesiąc. Koszty pokryjemy.
   - Lecimy na Wyspy Kanaryjskie!
   - Powiedziałem. Koszty pokryjemy!... Proszę, pan ma głos. – Profesor wskazał chłopaka z mojego rzędu, który, jak w szkole, podniósł rękę.
   - Jestem tutaj z narzeczoną… - Był speszony. – Za dwa tygodnie ma być nasz ślub…
   - Czy pan profesor udzieli im ślubu? – spytał ktoś z przodu.
   - Na ślub musicie poczekać. Będziecie mieli jeszcze jeden miesiąc na próbę. Tutaj poznacie się gruntownie…
   - To jakieś kpiny! – krzyknął ktoś za mną.
   - Nie kpiłem. W życiu człowieka zdarzają się momenty nieoczekiwane. Momenty te są tak samo ważne, jak czas zaplanowany. Jesteście wybrani przez przypadek. Proszę przypomnieć sobie, ile razy przypadek decydował o waszym życiu, zmieniał go, kierował na inne tory…
   - Doba, dobra… Pan też pewnie przypadkiem się urodził… A co się stanie, jeśli ktoś będzie chciał teraz wyjść z teatru?
   - Mówiłem już. To niemożliwe, Wszystkie drzwi na zewnątrz są zamknięte.
   - Nas tu jest podobno… sto dwadzieścia osiem osób. Zdążył pan policzyć. Ja też… Myśli pan, że nie damy rady tym drzwiom?!
   - Nie chcielibyśmy stosować przemocy. Ta sprawa martwiła nas od początku. Najlepiej, gdybyście państwo dobrowolnie zgodzili się na ten trudny eksperyment. Ale jesteśmy przygotowani na wszystko. Drzwi pilnowane są przez pracowników Instytutu, którzy doskonale znają dżudo. I każdy z nich ma prawie dwa metry wzrostu… Dla informacji państwa: moja ekipa składa się czterech docentów, dziesięciu asystentów i czterdziestu pięciu pracowników pomocniczych…
   - Będą nas tu bili? – spytał zwalisty facet spod drzwi. – Zdaje pan sobie sprawę, co pana za to czeka? Jestem prawnikiem i zapewniam, że nie ujdzie to wam na sucho!
   Profesor uśmiechnął się.
   - Powtarzam, nie chcemy stosować przemocy. Wszystko zależy od państwa. Nie ma mowy o biciu. Nie mam bokserów, tylko dżudoków!
   - Bezczelny facet. Jeszcze żartuje!
   - Proszę pana, ja jestem chora na serce! – odezwała się kobieta w lisie, z drugiego rzędu. – Muszę stąd natychmiast wyjść!
   - Niestety nie ma żadnych wyjątków. W naszym zespole jest pięciu lekarzy specjalistów, proszę pani. Będzie pani miała lepszą opiekę lekarską niż w domu. A poza tym, jestem przekonany, że przyda się pani taki miesięczny odpoczynek od wszelkich trosk i kłopotów codziennego życia.
   - Jakim prawem decyduje pan, co nam się przyda, a co nie?!
   - Prawem nauki i przypadku.
   - Jak Boga kocham, oni nie żartują. Ludzie, nie dajmy się uwięzić. To są wariaci!
   - Niech pan się uspokoi. Zapewniam, że będzie pan z przyjemnością wspominał ten miesiąc. Do końca życia… Wszystkie polecenia państwa, wszystkie prośby zostaną przez nas spełnione. Oczywiście w miarę naszych możliwości i warunków.
   - Przede wszystkim chcemy do domu! Tam na nas czekają!
   - Oprócz tego jednego, wszystko zostanie spełnione.
   - Jak pan sobie wyobraża nasze życie tutaj? Niech pan nam wyjaśni. Teatr to nie hotel! Gdzie będziemy nocowali?
   - Gmach teatralny został zaadaptowany do naszych celów. Oczywiście będzie brakowało luksusów, ale zapewniliśmy względną wygodę…
   - Niech to szlag trafi!
   - Za pół godziny, może wcześniej, gdy wyjaśnimy wszystko, wybierzecie sobie państwo pokoje i swoich towarzyszy…
   - A co z małżeństwami? – spytał facet przede mną.
   - Niestety mamy bardzo małą ilość dwuosobowych pokoi. Może wyjściem będzie losowanie…
   - Przed chwilą powiedział pan, że spełnicie wszelkie nasze kaprysy. Więc ja z żoną chcemy mieć duży pokój z łazienką!
   - Powiedziałem też, w miarę naszych możliwości. Jestem psychologiem i wierzcie mi państwo, taki miesiąc „na osobno” dobrze zrobi każdemu małżeństwu, nawet najlepszemu.
   - Nie będzie mnie pan uczył, panie psycholog, co mam robić z własną żoną!
   Ktoś za mną zachichotał.
   - Proszę się nie denerwować. Wcale nie chcę uczyć pana i pana małżonki. Przeciwnie, to od was, mam nadzieję, otrzymam dużo ciekawych danych…
   - O, na pewno nie!
   - Ostatecznie, jeśli pan bardzo chce, wydzielimy panu i pańskiej małżonce osobne pomieszczenie. Zgoda?
   - Dziękuję za uprzejmość!
   - W całej tej historii chcemy, abyście państwo przeżywali to razem, abyście zrealizowali się w różnych sytuacjach, jakie tu zaistnieją. My tylko będziemy was obserwować… Nasz eksperyment…
   - Przestań pan z tym eksperymentem! Rzygać się chce! Nie jesteśmy królikami doświadczalnymi, tylko ludźmi – krzyknął gruby prawnik spod drzwi.
   - Proszę pana, żyjemy za krótko, abyśmy wiedzieli, kim naprawdę jesteśmy!
   - Co mi pan tu będzie pieprzył! Wiem, kim jestem! Nie ujdzie wam to na sucho, nie myślcie sobie. Gdzie jest telefon?!
   - Niestety, od tej chwili wszelka łączność państwa ze światem została przerwana. Im szybciej to państwo zrozumiecie, tym lepiej… Za chwilę wejdą na salę moi asystenci, aby rozdać ankiety. Prosimy podać imię, nazwisko, adres, miejsce pracy… Chcielibyśmy jeszcze dzisiaj zawiadomić rodziny. To w waszym interesie i proszę nam nie utrudniać. A jutro pracownicy Instytutu załatwią specjalne urlopy w zakładach pracy… W ankietach proszę także umieścić polecenia osobistej natury oraz życzenia na najbliższe dni. Życzenia związane z życiem tutaj, oczywiście… Aha, ta sala będzie zawsze otwarta. W każdej chwili będą mogli państwo tutaj dyskutować i zadawać pytania mnie albo docentowi dyżurnemu. W każdej chwili, nawet w nocy…
   - Dobrze, a zdaje pan sobie sprawę, że my nie mamy nawet szczoteczek do zębów? Nie mówiąc o innych podstawowych rzeczach!
   - Zaraz to wszystko państwo dostaniecie… Proszę otworzyć te drzwi!... I poproszę asystentów z ankietami… Od tej chwili ten gmach jest do państwa dyspozycji. Od piwnic po strych!
   - Ale daliście się nabrać! To jest zabawa! – zaśmiał się siwy pan. – Słucham i uszom nie wierzę. Tak dać się nabrać. Przecież jesteście w teatrze! Zapomnieliście, gdzie jesteście? Już jedenasta godzina. No, panie szanowny, dosyć tego dobrego!
   Ale wszystkie wyjścia z gmachu były naprawdę zamknięte.



DRUGI DZIEŃ
    Wypełniłem ankietę. W szatni, zamiast płaszcza, otrzymałem piżamę, dwa ręczniki, szczoteczkę i pastę do zębów, szlafrok, ranne pantofle, elektryczną maszynkę do golenia (powiedziałem, że inną się nie golę), mydło. W ankiecie zamówiłem na jutro: dwa zeszyty stukartkowe, długopis, trzy koszule i lornetkę (dla kaprysu)… Była już godzina pierwsza w nocy, gdy każdy wreszcie dostał swoje miejsce do spania. Był kłopot z doborem towarzyszy. Mimo wspólnego losu, wszyscy patrzyli na siebie wilkiem. Wreszcie profesor, ze względu na późną porę, zaproponował losowanie łóżek (z czasem nastąpi dobór naturalny – powiedział – i zawsze będzie można zamienić się pokojami). Losowanie przebiegło bardzo sprawnie. Prawdopodobnie profesor był przygotowany na takie załatwienie sprawy. Małżeństwa dostały jednak osobne pokoje. Teatr okazał się bardzo pojemny… Wylosowałem łóżko, a właściwie wąski tapczan, w trzyosobowym pokoju na poddaszu. Moim współlokatorem został milczący, chyba osiemdziesięcioletni staruszek (ten, który spał podczas spektaklu, dwa rzędy przede mną). Trzeciego łóżka nikt nie zajął!
   - Mieliśmy szczęście, będzie dużo miejsca – powiedziałem do staruszka. Nie podjął rozmowy. Zgasił światło, rozebrał się powoli i poszedł spać. Położyłem się też, ale nie mogłem zasnąć. Wstałem, włożyłem szlafrok i  zszedłem na dół…
   W sali teatralnej siedziało kilkanaście osób – to ci, którzy chcieli zaprotestować w ten sposób przeciwko gwałtowi. Na scenie dyżurował  młody mężczyzna w żółtym kitlu, ale nikt go już o nic nie pytał. Wszyscy milczeli. Rozpoznałem małżeństwo, które podczas spektaklu siedziało przede mną, prawnika (notował nerwowo), parę narzeczonych (spali przytuleni do siebie) i kierownika wydziału (bębnił palcem w poręcz fotela). Chciałem już wrócić do pokoju, kiedy na scenę weszła moja znajoma blondynka. Miała na sobie taki sam fartuch, jak wszyscy pracownicy Instytutu! A więc wszystko jasne. To dlatego zniknęła po drugim akcie sztuki. Ona wiedziała!... Patrzyłem, jak z uśmiechem podchodzi do dyżurnego, podaje mu jakąś kartkę, mówi coś do niego i jak schodzi na salę. Szła w moją stronę.
   - Dobry wieczór – powiedziałem.
   - Słucham?
   - Właściwie już noc, ale ludzie w nocy też mówią „dobry wieczór” – plotłem głupstwa.
   - Dobry wieczór – uśmiechnęła się. – Pan chciałby ze mną porozmawiać? Służę.
   - Może kiedy indziej. Już późno.
   - Chodźmy do bufetu, jest czynny. Napijemy się kawy…
   Nie pytała, czy się zgadzam. Była u siebie. Pewna siebie!... W bufecie pusto. Obudzona bufetowa podała nam, ze złą miną, dwie duże kawy. Usiedliśmy w kącie, obok wielkiej popielniczki, w której tak niedawno gasiłem ostatniego papierosa. Zachciało mi się palić…
   - Może mnie pani poczęstować papierosem?
   - Nie palę, ale zaraz załatwimy. Proszę pani! – zwróciła się do bufetowej. – Proszę podać paczkę najlepszych papierosów…
   - Zapałki też – wtrąciłem, szukając pieniędzy w kieszeniach szlafroka, chociaż wiedziałem, że tam ich nie ma.
   - Nie trzeba płacić – powiedziała dziewczyna i wyjęła moją rękę z kieszeni.
   Bufetowa przyniosła na tacy angielskie papierosy i zapałki. Obrzuciła nas spojrzeniem i wróciła na swoje miejsce. Zapaliłem.
   - Nie chce się panu spać? – spytała dziewczyna.
   - A pani spałaby w takiej sytuacji?
   - Widzi pan, że nie śpię.
   - Pani tu pracuje.
   - Jestem asystentką profesora.
   - Doskonała zabawa, co?
   - Zależy dla kogo. Dla nas to harówka.
   - Dobrze wam tak!
   - Ale panu nie jest smutno?
   - Dlaczego mam się smucić? Dostałem za darmo papierosy, siedzę z piękną dziewczyną, mam gdzie spać…
   - Jutro nastąpi kryzys. Zobaczy pan, co się będzie działo…
   - Zostanie tu pani z nami przez cały miesiąc?
   - Niestety. Muszę. Też nie mam wyboru… Pan jest sam?
   - Sam.
   - Da pan sobie radę? Może trzeba kogoś specjalnie zawiadomić? Coś załatwić? Ja mogę wyjść stąd w każdej chwili.
   - Nie. Nikt na mnie nie czeka. Dosłownie nikt.
   - Aha, zaraz. Widziałam pana ankietę. Pan jest jedyny, który postawił kreskę w rubryce „kogo zawiadomić”… Mój kolega ma zająć się panem specjalnie.
   - Kolega? Może ten, z którym siedziała pani na spektaklu?
   - Pan nas widział?
   - Tak. To pani chłopak?
   - Dlaczego pan pyta?
   - Tylko wam wolno pytać?
   - Nie, to nie mój chłopak. Mój chłopak stoi teraz przed teatrem i usiłuje wejść. Ale go nie wpuszczą. Jest bardzo zazdrosny. Nienawidzę zazdrosnych facetów i chyba przestanie być moim chłopakiem…
   - Mam do pani prośbę, a podobno tutaj spełnia się wszystkie prośby.
   - Jak w bajce!
   - Nie chcę, żeby zajmował się mną pani kolega. Jest niesympatyczny. Potrącił mnie na korytarzu i nie przeprosił. Będę fałszował dane o moim stanie psychicznym. Niech pani to powie profesorowi.
   - Chce pan, żebym zajęła się panem?
   - Dla dobra nauki. I przypadku!
   -No dobrze, załatwię to.
   - Dziękuję.
   - Podobam się panu?
   - Przecież pani wie, że podoba się pani wszystkim facetom.
   - Dobrze, biorę pana. Żeby pan tylko nie żałował.
   - Czemu?
   - Dałam w kość pułkowi facetów!
   - Zaryzykuję. Jestem twardy jak skała.
   - Zobaczymy.
   - Co będzie się działo jutro? Instytut zaplanował?
   - Uwierzycie wreszcie, że to nie zabawa. Całość wpadnie w koszmarną depresję i zażąda wódki, koniaku i wina.
   - To tutaj można dostać wódkę?
   - Tutaj można dostać wszystko.
   - No, to będzie wesoło.
   - Mogę ci mówić po imieniu?
   - Pewnie. A ty jak masz na imię?
   - Teresa.
   - Nie pasuje do ciebie…
   - Naprawdę Teresa. A ty?
   - Marian. Też naprawdę.
   - Też nie pasuje do ciebie.
   - Możesz to sprawdzić  w ankiecie.
   - W ankiecie? Kilkanaście ankiet jest fałszywych.
   - Skąd wiecie?
   - Wiemy wszystko!
   - O, cholera!
   - Pamiętam cię z widowni!
   - Jednak?
   - Musisz chodzić w takim koszmarnym garniturze, jak do komunii świętej?
   - Do teatru przychodzi się w garniturze!
   - Tu już nie teatr. Jesteś teraz w laboratorium zbiorowego przypadkowego życia. Zamów sobie sportowe ubranie. A ja zrobię ci sweter na drutach. Nie uwierzysz, ale uwielbiam robić na drutach.
   - Nie uwierzę!...


TRZECI DZIEŃ
   Wieczór… W naszym pokoju nikt nie zajął trzeciego łóżka. Szkoda, bo staruszek mówi tylko: „dzień dobry”, „dobranoc”, „dziękuję”, „przepraszam”. Zażądał dużo gazet i czyta,  pijąc herbatę w olbrzymich ilościach, którą sobie sam przyrządza… W gazetach nic o nas nie piszą. W repertuarze imprez kulturalnych widnieje: TEATR – nieczynny!
   Mimo przewidywań Teresy, wszyscy dzisiaj byli trzeźwi. Ale wyczuwa się napięcie. Pod teatrem stoją grupki ludzi – zapewne rodziny i znajomi „uwięzionych”. Do okien trudno się dopchać. Na dół lecą kartki i kulki z papieru. Pracownicy Instytutu nie interweniują. Widocznie jest to w „planach reakcji” – jakby powiedziała Teresa. Ciekawe, co o nas mówią w mieście? W kraju? Na świecie?... Przecież to sensacyjna wiadomość. Taki numer!  Może będę sławny? Żartuję. Mam to w nosie…
   Dostajemy znakomite jedzenie! Gorące dania – trzy razy dziennie; kanapki i napoje – w każdej chwili, nawet w nocy. Wszyscy otrzymali zamówione przedmioty… W południe kolega Teresy przyniósł zeszyty, długopis, koszule i lornetkę. No i sportowe ubranie, dokładnie na moją miarę, które nie zamawiałem. Kazałem mu to położyć na tapczanie i odwróciłem się tyłem. Odczekał chwilę, powiedział – przepraszam i wyszedł. Staruszek zachichotał cicho, ale umilkł, kiedy na niego spojrzałem. Jednak w dalszym ciągu jest nieufny. Może myśli, że jestem pracownikiem Instytutu? Wczoraj widział nas razem przy obiedzie; Teresa miała na sobie żółty fartuch… Patrzy teraz na mnie. Zauważył, że piszę. Chrząka. Zaraz coś powie?... Przeniósł wzrok na gazetę…
   Nie ma tu nic do roboty. Odebrano ludziom codzienne zajęcia. Snujemy się po tym gmaszysku jak duchy. Kilka czwórek gra w brydża. W holu stoi telewizor, ale nikt prawie nie ogląda programu. Tylko podczas nadawania wiadomości zbiera się kilkanaście osób: czekają, czy powiedzą o nas. Nic nie mówią!... Zorganizowały się już pierwsze grupy-partie (prawdopodobnie zawodowe i wiekowe; albo nie wiadomo na jakiej zasadzie). Mnie wystarczą: staruszek i Teresa…
   Właśnie ogłoszono przez głośniki, że na trzecim piętrze, od jutra, czynna będzie sala pingpongowa, a od pojutrza pracownia stolarska dla majsterkowiczów… Nie umiem grać w ping-ponga i nie lubię majsterkować!
   Teresy dzisiaj nie ma. Dostała od profesora dzień urlopu… Dałem jej klucze do mojego mieszkania! Tak!... Nie prosiła, ale strasznie chciała coś dla mnie zrobić. Powiedziałem, żeby podlała kwiatki i odkurzyła szable. Ciekawe, czy sprowadzi tam swojego chłopaka? Ciekawe, czy będą się kochać na moim tapczanie… Przed chwilą staruszek zapytał, co piszę. Tak mnie zaskoczył, że palnąłem: powieść!
   - Ma pan piękny temat.
   - O, tak…
   - Pan jest pisarzem?
   - Nie, ale pewnie będę…
   - Życzę panu powodzenia i nie przeszkadzam…
   Najdłuższa nasza rozmowa, do tej pory.
   - Już ósma. Schodzę na dół. Ma być jakieś zebranie – powiedziałem.
   - Niech pan idzie. Powie mi pan, o co im chodzi…

CZWARTY DZIEŃ
   Dzisiaj widziałem się z Teresą bardzo krótko. Musiała pisać jakieś sprawozdanie.
   W i a d o m o ś c i  o d  T e r e s y :
- dwoje ludzi usiłowało uciec przez okno, ale zauważono ich i udaremniono ucieczkę;
- profesor ma zamiar ograniczyć wydawanie alkoholu;
- była w moim mieszkaniu, podlała kwiatki, odkurzyła szable, a nawet umyła podłogę (klucz mi oddała);
- sto osób podpisało „żądanie natychmiastowego uwolnienia” (dlaczego nie przyszli do naszego pokoju?);
- wszystkie rodziny otrzymają jutro wysokie odszkodowania (a ja?);
- widz-prawnik założył w swoim pokoju „biuro porad prawnych”, na pewno w sprawach odszkodowań;
- były cztery małe spięcia pod drzwiami wyjściowymi, ale nie doszło do rękoczynów;
- ciężarówka przywozi codziennie setki najróżniejszych przedmiotów (np.: magnetofony, aparaty fotograficzne, zegarki, pierścionki, drogie zapalniczki, radia, przenośne telewizory itp.);
- profesor nie martwi się absencją na zebraniach w sali teatralnej (wczoraj było pusto i oprócz narzekania kilku osób nic nowego nie usłyszałem);
- od poniedziałku będzie można korespondować ze światem (chcą widocznie zlikwidować „okienną” korespondencję), ale telefonować nie pozwolą;
- aktorzy tego teatru dostali płatny urlop i porozjeżdżali się po kraju;
- Teresa zaczęła robić dla mnie sweter, szary;
- jutro ma zerwać ze swoim facetem („nienawidzę zazdrosnych i głupich chłopów”).


SZÓSTY DZIEŃ
   Wczorajszy dzień poświęciłem Teresie, a dzisiaj cały czas byłem z moim staruszkiem. Od rana miał tajemniczą minę. Zaraz po śniadaniu wziął mnie pod ramię i szepnął:
   - Chodźmy do naszego pokoju, coś panu opowiem. Coś ciekawego dla pana…
   Po schodach szedł powoli, nie wypuszczał mojego ramienia.
   - Niech pan siada – powiedział i zamykając drzwi, sprawdził, czy ktoś nie będzie podsłuchiwał. Usiadłem na tapczanie, a staruszek zaczął spacerować po pokoju.
    – Obserwowałem pana. Mogę to panu opowiedzieć. Tak, muszę to komuś opowiedzieć jeszcze raz… Na ogół nie chodzę do teatru, ale tamtego dnia przechodziłem obok i spojrzałem na afisz: „Śmierć przyszła o zmierzchu”… Nikt mi nie wytłumaczy, dlaczego kupiłem bilet i wszedłem do środka. To los kazał mi iść do teatru, to los kazał mi trafić na ten dziwaczny eksperyment, to los wybrał ten pokój i pana jako towarzysza… Tak. Opowiem panu o mojej tajemnicy, tak jak opowiedziałem dwadzieścia osiem lat temu dowódcy leśnego oddziału…
   O p o w i a d a n i e  s t a r u s z k a
   „To było dwadzieścia osiem lat temu, a pamiętam nawet zapach tamtego lasu i prawie każde słowo, które wtedy padło… Przyprowadził mnie do niego żołnierz, a właściwie – za przeproszeniem – smarkacz z karabinem, młodszy od pana. Poszturchiwał mnie jak krowę, dodawał sobie powagi przekleństwami. Dowódca był wysokiego wzrostu, patrzył na mnie z wściekłością. Przeszkodziłem mu w ciężkiej pracy partyzanta.
   - Skąd to, człowieku? – spytał.
   - Panie oficerze, żądam zwołania sądu – mówię.
   - Sądu?... Jakiego sądu?
   - Naszego, legalnego, wojskowego!
   - To ci dopiero. Jakiś wariat!
   -  Szukałem was od miesiąca. Nie odtrącajcie mnie!
   - O, człowieku, jak już wszedłeś do lasu, to tak szybko cię nie wypuścimy.
   - To dobrze. To znaczy, że trafiłem we właściwe ręce.
   - Zobaczymy. Najpierw powiedz pan, jak do nas trafiłeś…
   Byłem zmęczony, nogi miałem obtarte i spuchnięte. Ledwo stałem. Zauważył to i pozwolił mi usiąść na powalonym pniu.
   - No, mów pan. Kto pana tu przysłał. Skąd pan wiedział, że tu jesteśmy? – pytał automatycznie. Był też zmęczony, nieogolony, brudny.
   - Wszedłem w ten las, zacząłem iść i natrafiłem na waszego żołnierza. Miałem szczęście.
   - A dlaczego w ten las, a nie w inny?
   - Ludzie mówili, że tu są nasze wojska.
   - Ludzie? Jacy ludzie?
   - Ludzie, nasi.
   - Aha. To kogo pan właściwie szuka w tym lesie?
   - Mówiłem. Naszego wojska!
   - I sądu?!
   - Tak. Chcę, żebyście zwołali sąd.
   - Człowieku, tobie coś się pokręciło. Myślisz, że jesteś w ministerstwie sprawiedliwości? Nie rozróżniasz pan drzew od latarni ulicznych?!... Nazwisko!
   - Niech pan oficer zwoła sąd, wtedy wszystko powiem.
   - Ja tu jestem sądem! Sądem Ostatecznym nawet, jeśli ktoś chce! Panem Bogiem też!... Nazwisko!
   - Wisłocki.
   - Mów pan, o co chodzi. Nie mam czasu… Szybko!
   - Nie da się szybko. Ja muszę wszystko dokładnie. Jak w sądzie. To jest sprawa życia i śmierci czterech tysięcy mieszkańców Wołowca!
   - Co stało się w Wołowcu?
   - Stało się. Stało się coś strasznego!
   - Sekundę!... Znałeś pan w Wołowcu Barteckiego?
   - Barteckiego?... Ojca czy syna?
   - Powiedzmy, że syna. Jak ma na imię?
   - Jan. Znałem go. Robiłem mu zdjęcia do komunii świętej…
   - Co się z nim dzieje?
   - Jest w niewoli…
   - Zgadza się. Jest pan z Wołowca. Dobra. I co dalej?
   - Przyszli do mnie w nocy… Ktoś musiał donieść, ale kto? Przecież nikt nie wiedział. Nikt!
   - Jaśniej!
   - Stała się rzecz straszna. Od miesiąca mają cały Wołowiec w garści. Wiedzą o mieszkańcach wszystko. Wszystko!
   - Co, wszystko?! Mówiłem, jaśniej! Nie jestem księdzem proboszczem…
   - Nie chce przechodzić przez gardło… A przecież muszę to powiedzieć…
   - Jezus Maria, człowieku, ja cię chyba zastrzelę!...
   Podbiegł młody żołnierz, ten, który mnie przyprowadził do dowódcy.
   - Panie kapitanie, od strony drogi słychać samochody! – zameldował i rzucił na mnie okiem.
   - Może mnie szukają? – jęknąłem. – Miałem zgłaszać się co tydzień… Żeby znowu nie było nieszczęścia!
   Wydawało mi się, że dowódca mnie nie słucha.
   - Wysłać patrol, sprawdzić! – rozkazał i młody żołnierz zniknął za drzewami.
    - No, a teraz, człowieku – powiedział do mnie zimno – mów, dlaczego miałeś meldować się u Niemców co tydzień! Gadaj!
   - Oni przejęli moją kartotekę!
   - Jaką kartotekę?
    - Moją, prywatną! Zbierałem życiorysy wszystkich mieszkańców Wołowca.
   - Po co? Szantażowałeś ludzi?!
    - Nie! Przysięgam przed Bogiem! Nikt nie wiedział o tej kartotece. Była zamknięta w pokoju bez okien!
   - To skąd Niemcy wiedzieli?
   - Właśnie, nie wiem. Może oni wiedzą wszystko?
   - Nie bredź, człowieku!... Co tam było?
   - Dokładne życiorysy. Ze szczegółami… Przynależność do różnych organizacji, nałogi, plotki…
    - No, ładny prezent.
   - Skąd mogłem wiedzieć, że wybuchnie wojna i oni przyjdą? Zbierałem to od lat…
   - Po co? Po co?!
   - Nie wiem. Chciałem mieć ich wszystkich u siebie. Żyłem w tym mieście prawie dwadzieścia lat. Ja to miasto kochałem. I skazałem je na śmierć. Dlatego tu jestem i żądam kary!
   - I co? Mam wyciągnąć pistolet i cię zastrzelić? A może dać ci pluton egzekucyjny? Salwą? Człowieku, dlaczego do tej pory się nie powiesiłeś? W lesie tyle drzew!
   - Ja chcę normalnej, prawdziwej kary!
   - Prawdziwą karę dostaniesz w piekle! Pójdziesz do piekła, jak się powiesisz!... No, masz pasek, czy mam ci pożyczyć?
   - Ja chcę tylko sprawiedliwości!
   - To idź do Niemców, zastrzel jednego, dwóch, rzuć granat. Załatwią cię raz-dwa!
   - Nie mogę, stanę się bohaterem. A ja, za to, co zrobiłem, nie mogę zostać bohaterem.
   - Bohaterem? Jakim znowu bohaterem? My zabijamy Niemców codziennie.
   - Ja jestem tylko fotografem, niczym więcej…
   - A może ty jesteś kapusiem? Wymyśliłeś to wszystko, żeby tu przyjść i szpiclować?
   - Przysięgam, mówię prawdę!
   Znowu podbiegł żołnierz, ten sam. Patrzył na mnie z nienawiścią.
   - Panie kapitanie…
   - Co jest?
   - Na razie odjechali, ale za dużo ich tu się kręci. Ten las za rzadki…
   - Za rzadki? To sobie posadź trochę drzew… Będziemy tu czekać, bo taka jest potrzeba. A jak przyjdzie koniec czekania, to powiem! Tak?
   - Tak jest, panie kapitanie!... Czy wolno powiedzieć, że wszystkim nie podoba się ten gnojek?
   - Wolno! – dowódca uśmiechnął się pierwszy raz. – A teraz idź do chłopaków i powiedz, że mnie też się on nie podoba. Wykonać!
   - Tak jest! – Żołnierz powoli poszedł w stronę kolegów.
   - I widzisz, człowieku? Nie podobasz się moich chłopakom. Dla nich jesteś zwykłym szpiclem, który przyszedł węszyć. Oni rozwaliliby cię raz-dwa. Ale ja nie pozwolę.
   - Dlaczego?
   - Chciałeś legalnej, państwowej kary. A jakby cię chłopcy rozwalili, to byłoby morderstwo, a nie państwowa kara. A ja nie chcę mieć u siebie morderców, tylko żołnierzy, panie fotograf!... Za dużo mówię… Wierz mi , człowieku, ja też jestem śmiertelnie zmęczony i też mam piekielne kłopoty… No, dosyć tej spowiedzi! Połóż się tutaj pod drzewem. Jak znikniemy, odejdziesz… Długi! – skinął na żołnierzyka, który patrzył na nas cały czas; przybiegł natychmiast.
   - Tak jest!
   - Popilnujesz mi tego tutaj. Tylko spróbuj mu coś zrobić, z dupy nogi powyrywam!
   - Tak jest!
   Dowódca odszedł. Żołnierz usiadł blisko mnie, oparł o kolana karabin skierowany w moją stronę i patrzył wyzywająco.
   - Proszę pana –powiedziałem.
   - Czego?!
   - Niech mnie pan zastrzeli!
   - Co takiego?
   - Niech mnie pan zastrzeli!
   - Coś podobnego? Jak żyję, nie słyszałem, żeby ktoś chciał być zastrzelony…
   - Przecież pan mówił, że nie podobam się wam!
   - Zamknij się, stary. Może bym i zastrzelił, ale nie wolno. Kapitan zabronił. Nie chcę mieć nieprzyjemności przez takiego gnojka.
   - Ale ja jestem zdrajcą! Zdradziłem was! Zaraz przyjdą tu Niemcy…
   - To niech przyjdą! – żołnierz roześmiał się. – Ty myślisz, stary, że my chowamy się przed nimi jak dzieci? My jesteśmy wojsko i po to mamy te maszynki, żeby do nich strzelać. Niech przyjdą, to zobaczysz…
   - Ale ja ich tu nasłałem!
   - Bardzo dobrze. Zastrzelę cię za to. Kapitan rozkaże i zastrzelę jak psa, z przyjemnością. A teraz siedź cicho. Taki stary a głupi!
   - Jestem największym zdrajcą, jakiego nosiła ta ziemia! Oddałem moje dzieci katu! Słyszysz, gówniarzu? Jestem zbrodniarzem, zabij mnie!
   - Zwariował stary! Nie hałasuj, bo dostaniesz po łbie!
   - Wojsko! Wielkie mi wojsko… Nawet nie potraficie ukarać zdrajcy! – krzyczałem. Podbiegł dowódca i uderzył mnie w twarz.
   - Zamknij się, durniu! Jeszcze raz ściągniesz szwabów na ludzi… Długi! Przygotować się do wymarszu – powiedział do mojego strażnika.
   - Odchodzicie?
   - A co?
   - Zostawicie mnie tutaj?!
   - Niestety nie mam przenośnego więzienia, ani przenośnego domu wariatów. W ogóle nie mam żadnego domu. Musisz ukarać się sam…
   W tym momencie rozległy się dalekie strzały. W obozie zakotłowało się.
   - Ubezpieczenie! – krzyknął dowódca. Chwyciłem go za rękaw.
   - Ludzie, nie zostawiajcie mnie! – prosiłem. Odepchnął mnie.
   - Przecież chciałeś śmierci. Idź tam, na przełaj. Spotkasz ich i zostaniesz ukarany… Przyniosłeś nam pecha. Zjeżdżaj stąd, ale już!
   Zniknął za drzewami razem ze swoimi ludźmi. Po chwili usłyszałem bliskie strzały. Moi partyzanci walczyli. Poczułem dławiący strach. Przed śmiercią, przed Niemcami, przed samym sobą. Zerwałem się i nogi zaczęły uciekać. Na oślep. Byle dalej od strzałów. Goniło mnie echo, gałęzie biczowały po twarzy. Uciekałem jak zwierzyna otoczona nagonką… Wreszcie uwolniłem się od hałasu. I dopiero wtedy upadłem, straciłem przytomność. Kiedy wrócił obraz lasu, już nie miałem ochoty uciekać. W głowie miałem pustkę, było mi wszystko jedno. Do życia przywróciła mnie wiewiórka, która przebiegła obok, wdrapała się na drzewo i schowała w dziupli… Ja też postanowiłem znaleźć sobie taką dziuplę. I znalazłem, i przeżyłem tam moją hańbę.”


DZIEWIĄTY DZIEŃ
   Wczorajsza rozmowa z Teresą (nagrana na japońskim magnetofonie  ukryłem; go w kieszeni):
   - Dlaczego zostałaś psychologiem?... Psycholożką? Jak to się mówi?
   - Psychologiem! Magistrem psychologii.
   - Dlaczego zostałaś?...
   - Pięć dziewczyn z mojej klasy zdawało na psychologię, więc ja też. Ale dostałam się tylko ja.
   - Udało ci się?
   - Niech ci będzie.
   - Podobałaś się jakiemuś profesorowi?
   - Może. W każdym razie zdałam egzaminy na piątki. Po prostu jestem dobra.
   - Więc waszymi metodami można poznać człowieka?
   - Egzamin?
   - Chcę być mądrzejszy.
   - Nie. Tobie się wydaje, że znasz się na ludziach. Widzę, jak ich obserwujesz.
   - Tylko wam wolno? Może ja też robię swój eksperyment?
   - Wolno ci. Ale to amatorstwo.
   - Więc mnie oświeć naukowo.
   - Dobrze… Każdego można wsadzić do grupy podobnych. Ciebie też…
   - A ciebie?
   - Mnie też… Są typy, które reagują na bodźce zewnętrzne jednakowo. A w pewnych reakcjach jesteśmy wszyscy identyczni… To tylko droga poszczególnego człowieka jest niepowtarzalna, łącząca się z innymi niepowtarzalnymi drogami ludzi, z którymi się stykamy…
   - Z tym się zgadzam…
   (śmiech Teresy)
   - No widzisz… To takie proste. Można to zaobserwować, opisać, usystematyzować, nazwać…
   - I wyrzucić do kosza. Bo to, co mówisz, nie jest poznaniem ludzi, tylko obserwacją baranów, które idą w stadzie i zderzają się ze sobą…
   - A jakiego ty chcesz poznania?
   - Właśnie, nie wiem! Jezu, jaka ty jesteś pewna swojej mądrości! Siedzicie rozparci w fotelach, macie w głowach ustalone formułki, które nazywacie nauką i wydaje się wam, że znacie absolutną prawdę o człowieku.
   - Nikt nie zna absolutnej prawdy o człowieku! Można się do niej tylko zbliżyć…
   - Na odległość miliona lat świetlnych…
   - Tylko nauka może poznać alfabet  ludzkiego świata, przynajmniej go ułożyć…
   - Tylko ludzkiego?
   - Moja nauka, tylko ludzkiego!
   - A ja jestem mrówką i cię nie widzę…
   - Ładna mrówka, prawie dwa metry…
   - Jestem mrówką wyrośniętą i widzę świat zupełnie inaczej niż wy, ludzie! A we śnie jestem człowiekiem i nic nie wiem, a mrówka nie wie, że nie wie…
   - Co ci przyjdzie z powtarzania w kółko – nic nie wiem, niczego nie jestem pewny? Wiadomo, że nie znajdziemy przyczyn, ani motoru tego wszystkiego, co jest w nas, obok, pod nami i nad nami… Nawet myślenie o tym jest bolesne… W razie czego ratujemy się od obłędu mitami, przesądami, religią, albo codzienną pracą i myciem podłóg w swoim domu… Co to za zjawisko: istota, która ma świadomość, że jest człowiekiem i przewodzi wszystkim co się rusza; a nawet myśli, że jest czymś doskonalszym od drzew?…
   - Bez których by nie istniał!
   - Tak. Bez których by nie istniał, bo by się udusił bez tlenu!... Człowiek! Pójdziemy do łóżka i dwie komórki, moja i twoja, spotkają się. I powstanie nowy…
   - Pójdziemy do łóżka?
   - Nikt nie wie… Takie komórki można zobaczyć, opisać, zbadać biochemicznie, fizjologicznie , można policzyć chromosomy… Ale nie wiemy, dlaczego to działa tak, a nie inaczej. I do czego to wszystko zmierza…
   - Dobrze, kapłanko nauki. Ale nie mając podstawy, fundamentu, nie możemy budować gmachu. Bo dom, który nie ma fundamentu, zawali się.
   - Tak, proszę księdza amatora, ale lepiej budować bez fundamentu, niż oglądać świat z chmurki, zwłaszcza, jeśli nie umie się latać…
   -    O, to mi się podoba. Piszesz wiersze?
   - Nie, a ty?
   - W środy!
   - Poeta napije się koniaku?
   - Nie ma jeszcze ograniczeń?
   - Nie, więc trzeba korzystać…
   - No, to zamów!
   - Mnie nie wypada. Jestem w pracy…
   (Stanąłem w kolejce i przyniosłem dwa koniaki.)
   - Służę pani! Może to zmąci twój precyzyjny umysł.
   - Chciałbyś… Ja wiem, co byś chciał!
   - Oczywiście, pani psycholog wie lepiej. Już mnie sklasyfikowała, wsadziła do szufladki i przylepiła kartkę z nazwą grupy, typu, szczepu, czy innego rzędu…
  - Masz rację. Jesteś już w szufladce.
   - Napiszesz o mnie pracę doktorską?
   - Może…
   - Będzie od początku do końca fałszywa.
   - Co to znaczy, fałszywa?
   - Bo nigdy moje ciało  nie będzie twoim ciałem, mój mózg twoim mózgiem, moje myśli twoimi myślami, moje doświadczenia twoimi doświadczeniami i tak dalej…
   - I temu podobne… Nawet nie będę usiłowała być tobą. To idiotyczne! Moim celem jest odkrycie tych miejsc w twojej psychice, o których nie masz pojęcia?
   - A skąd będziesz wiedziała, że nie mam pojęcia?
   - Po twoich reakcjach. Cały czas odkrywasz się jak bobas. Mówisz, denerwujesz się, gestykulujesz, robisz miny… Przecież ty siebie nie obserwujesz. Chyba w lustrze podczas golenia… O, dzisiaj nawet się nie goliłeś…
   - Ja siebie nie obserwuję?!
   - Obserwujesz?... I panujesz precyzyjnie nad swoimi myślami? Nad gestami, mimiką, słowami?... Jesteś spontaniczny jak pięcioletni chłopczyk. W czasie naszej rozmowy zrobiłeś setki niekontrolowanych ruchów i min… Oj, dzieciaku…
   - Nie mów do mnie, dzieciaku!
   - O, jakiś ukryty kompleks, mój drogi dorosły?... Albo jak było z tym koniakiem?... Przecież nie miałeś ochoty. Pewnie nie lubisz smaku. Ale przyniosłeś. Dlaczego?
   - Bo ty chciałaś…
   - Nie, bo już w drodze do bufetu pomyślałeś, że alkohol ułatwi ci rozmowę, a być może, inne rzeczy…
   - Przestań, bo wyjdę!
   - Widzisz?... Zaczerwieniłeś się!... Co ty tam kontrolujesz, czy obserwujesz siebie? Po prostu żyjesz, płyniesz… Siadaj!... Idiota… A o czym mamy rozmawiać?  O pogodzie? O moich prostych nogach?... „Och, jaką ma pani piękną szyję, jak łabędź!”… „Ach, pan żartuje, panie Marianie!”… Chcesz takiego tokowania?
   - Upiłaś się?
   - Nie, jeszcze nie… Popatrz na mnie śmiało. Podobam ci się? Jestem ładna, co?... Ale to nie moja zasługa. Nawet nie moich rodziców. Jest po prostu moda na takie dziewczyny… Zobacz, jakie mam wcięcie w pasie!
   - Przestań się wygłupiać!
   - Nie wstydź się, popatrz… I jakie mam okrągłe małe piersi…
   - Ty chyba jesteś nienormalna!
   - Jak mogę być normalna? Baby zazdroszczą mi, odchudzając się dietą tłuszczową, a wy latacie za mną jak muchy. Podnieca was podniecanie innych…
   - Ja nie latam!
   - I dobrze. Dlatego tutaj z tobą siedzę… No, dosyć tych żartów, bo naprawdę mi się obrazisz i stracę obiekt obserwacji… Zdrowie!
   - Masz najdziwniejszy kompleks, jaki można mieć!
   - A ty, jaki masz? Jesteś dla siebie za duży?
   - Mam platfusa!
   - O, Jezu!
   - Powinnaś wiedzieć. Przecież podobno wszystko o nas wiecie.
   - Nie wiedziałam.
   - Przez niego nie wzięli mnie do wojska.
   - A chciałeś?
   - Nie. Nie znoszę widoku krwi…
   - To jak będziemy opatrywać rannych? Gdy wybuchnie wojna, zostaniemy sanitariuszami!
   - Nie wybuchnie!
   - Skąd wiesz?
   - Od ojca!
   - Powiesz więcej?
   - Nie!
   - Dużo powiedziało mi twoje mieszkanie…
   - Tak? Co ci takiego powiedziało?
   - Mieszkałeś tam z ojcem?
   - Nie ma go. Umarł niedawno.
   - Przepraszam.
   - Za co?
   - Włażę z kopytami. Przepraszam!
   (Pocałowała mnie w policzek. Ludzie to widzieli.)
   - To twój zawód.
   - Przestałam pracować godzinę temu.
   - To zdejmij ten cholerny fartuch…
   - O, tego nie mogę! Wyleciałabym z Instytutu… Marianku, nie kłóćmy się… Jak tam twój staruszek?
   - Wreszcie zaczął mówić. Dwa dni temu opowiedział mi nieprawdopodobną historię o sobie…
   - O kartotece?
   - A ty skąd o tym wiesz?!
   - Nie chcę cię martwić, ale już kilka osób słuchało historii pana Wisłockiego, w tym dwóch moich kolegów. Dali mi poczytać…
   - Przyszedł do nich? Coś podobnego…
   - Wyobraź sobie… Otworzył mu się kran.
   - Ja mu dam!... Fakt, wczoraj często wychodził z pokoju. Myślałem, że nie chce mi przeszkadzać w pisaniu…
   - Piszesz?
   - Ale ci tego nie pokażę!
   - Pokażesz, jak dojrzejesz do tego…
   - Dobrze. Ale co ja mam zrobić?. On daje mi do zrozumienia, że tylko mnie o tym opowiadał.
   - Udawaj, że w to wierzysz.
   - Przecież jestem spontaniczny i nie umiem udawać!
   - Fakt. Coraz więcej ludzi. Idziemy stąd…
   - Gdzie chcesz iść?
   - Odwiedzimy staruszka.
   - Chcesz z nim pogadać?
   - Nie, poproszę, żeby sobie poszedł na godzinkę pooglądać telewizję.
   - Nie żartuj.
   - Nie chcesz, żebym poszła do ciebie?
   - Nie chcę.
   - Na pewno?
   - To chodź!...




DZIESIĄTY DZIEŃ
   Dni biegną szybko i niepostrzeżenie. Przyzwyczailiśmy się do tego dziwnego świata. Pokoje wypełniają się wszelkimi dobrami. Ludzi ogarnął szał zamawiania… „Co by się jeszcze przydało? Co by tu jeszcze…”. O jedenastej przyjeżdża ciężarówka; wszyscy już czekają przy drzwiach tzw. towarowych, obstawionych żółtymi fartuchami, śmieją się, dowcipkują, jak dzieci na wycieczce. Pracownicy wnoszą skrzynie i paczki, potem wyczytują nazwiska. Wszyscy wiedzą, co kto dostał. Brakuje tylko świętego Mikołaja z brodą i aniołkami…
   Już twarze są znajome. Kłaniamy się sobie, jak na promenadzie: młodzi – starszym, mężczyźni - kobietom, a pracownicy Instytutu – wszystkim „uwięzionym”. Wersal!... Przy obiedzie wybuchła awantura: gość, który mieszka w damskiej garderobie, cisnął kurczakiem pod stół, krzycząc do kelnerki, że „to niejadalne”. Zrobiło się zamieszanie. Zwykle, w podobnej sytuacji, byliśmy po stronie „naszego człowieka”, ale tym razem było inaczej. Mąż Zaufania wyrzucił grymaszącego ze stołówki i przeprosił kelnerkę… Właśnie, Mąż Zaufania! Pomysł profesora. Dzisiaj rano odbyły się wybory (tajne). Wygrał gruby prawnik, najpopularniejszy człowiek w teatrze. Miał sześćdziesiąt jeden głosów. Ja miałem czternaście! Zająłem trzecie miejsce… Chyba dzięki Teresie. Z początku krzywo patrzyli na nasze spotkania, dzisiaj okazało się, że zaaprobowali moją zdradę. Teresa podoba się wszystkim facetom. Według opinii publicznej teatru poderwałem ją profesorowi, co potraktowane zostało jako świetny kawał.
   Ludzie regularnie dostają pocztę. Rozdawana jest codziennie o godzinie trzynastej. W bufecie. Nie wiem, czemu tam – zawsze robi się potworny tłok. Nawet ja i Wisłocki idziemy na tę imprezę, chociaż nie mamy od kogo dostawać listów… Ale dzisiaj wywołano moje nazwisko! Byłem tak zaskoczony, że nie zareagowałem. Zawołano drugi raz. Podszedłem do stolika, dostałem niebieską kopertę. Otworzyłem na korytarzu, z bijącym sercem. Teresa! Chciała mi zrobić przyjemność…
   „Marianku! Co słychać? Dawno cię nie widziałam. U nas pada deszcz. Nie widać ludzkich twarzy, zasłonięte są parasolami. Jest mi smutno, bo na ulicy nikt na mnie nie patrzy. Co jeszcze? Tramwaj zderzył się z autobusem – nie było ofiar. Moja  ciotka, którą zresztą nie znoszę, spadła ze schodów i złamała prawą rękę. Jakiś facet zaczepił mnie w sklepie z seksualną propozycją i dostał po łbie torebką (nie chciało mi się korzystać z dżudo, torebka śmieszniejsza). Dokupiłam wełny, bo może mi zabraknąć ( jesteś strasznie duży) oraz sprawiłam ci długopis z nagą babą i zapalniczkę z czarnym kotem – żebyś miał coś ode mnie, a nie za społeczne pieniądze. Tyle wiadomości ze świata… Aha, przechodziłam pod twoim domem. Twoje okna są tak brudne, że ludzie przystają i patrzą jak na jakie dziwo. Dwie czarne plamy w środku lustrzanych szyb. Masz szczęście, że nie lubię myć okien, bo zrobiłabym z tym porządek i nie poznałbyś swojego domu. No! Całuję bardzo mocno. Teresa.”
   Widziałem ją przed godziną… Podczas czytania staruszek stał cierpliwie z boku, ale gdy schowałem kopertę, przyczłapał natychmiast i spytał:
   - Od kogo, panie Marianie? Od kogo?
   - Od mojej babki – odpowiedziałem.
   - Pan ma babcię? Nic pan nie mówił.
   - Bo sam nie wiedziałem. Teraz mnie właśnie znalazła!
   Pomruczał coś i poszedł na górę . Obraził się. Przez godzinę miałem spokój. Ale kiedy zaproponowałem picie herbaty, twarz mu się rozjaśniła i znowu zaczął mówić o kartotece… Pamięta wszystkich ludzi z tamtego miasteczka. Zna najdrobniejsze szczegóły z ich życia. Każdy musiał być jego klientem, był jedynym fotografem w okolicy. Narodziny, chrzciny, pierwsza komunia święta, ślub, pogrzeb… Czekając na przygotowanie aparatu, zwierzali się ze wszystkiego. Umiał zatrzymywać czas. Był dla nich doktorem i księdzem. Nie było człowieka w miasteczku, który chociaż raz nie wszedłby do tajemniczego, obitego czarnym pluszem atelier i nie zasiadł w fotelu stojącym na środku. Przychodzili nawet ci najbiedniejsi, płacąc jajkami, wiązką marchwi czy cebuli. Nędzarzom i żebrakom robił zdjęcia za darmo. I pytał, pytał, pytał! A wieczorem wyjmował odpowiednie teczki i zapisywał równym, kaligraficznym pismem to, co usłyszał. Teraz zawartość tych koszmarnych teczek znajduje się w jego mózgu. Chodzi po pokoju i odczytuje życiorysy, nieistniejących dla mnie ludzi, z chorobliwym uporem. Wiadomości skończyły się w dniu, w którym poszedł szukać sprawiedliwości w leśnym sądzie. Później w Wołowcu nie był. Omijał to miasto z daleka. Nigdy nie szukał już sprawiedliwości i kary. Tułał się po kraju, co rok zmieniał miejsce zamieszkania, pracował dorywczo w różnych zakładach fotograficznych, aż wreszcie zawędrował – kilka lat temu – do naszego miasta. Mam już serdecznie dosyć tej jego „zbrodni” i czyszczenia się w potoku słów. Ja też nie chcę być jego sędzią!... Pod nami mieszkają dwaj starsi panowie. Jedno łóżko jest wolne. Może uda mi się namówić Wisłockiego, żeby tam się przeniósł?


JEDENASTY DZIEŃ
   Drugi list od Teresy:
   „Marianku! Byłam w twoim mieszkaniu podlać kwiatki. Oczywiście – wyczyściłam też szable! Nie wiem, dlaczego każesz mi to robić. Stare szable  powinny być zardzewiałe. A w ogóle wyrzuciłabym je na śmietnik, albo sprzedała. Można by za nie , co najmniej, pojechać do Hiszpanii… Wczoraj mówiłeś, że pojechałbyś ze mną do Hiszpanii. Byłam w antykwariacie przy ulicy Matejki i spojrzałam na ceny. Mamy wycieczkę!... Poza tym, to niezdrowo trzymać w domu tyle przedmiotów, którymi można zarżnąć człowieka! Za to biurko masz cudowne. Można na nim spać. Po kłótni. Albo kochać się. Przed kłótnią… Co jeszcze robiłam w twoim domu? Pozmywałam wszystkie naczynia, chociaż tego nie znoszę.  Ale były już zapleśniałe. Masz teraz czysto jak w hotelu pierwszej kategorii. Zjadłam śniadanie (spróbowałam twoich grzybów – sam je zbierałeś?). Porobiłam trochę na drutach (mam już połowę swetra) i poczytałam… Bardzo chciałabym mieć swoje mieszkanie! Aha, kupiłam ci pasek do spodni. Nie gniewaj się, bardzo lubię kupować takie drobiazgi… Czynsz zapłaciłam, za gaz i światło jeszcze czas. Do zobaczenia! Całuję mocno. Teresa… P.S. Znowu świeci słońce. Wyjrzyj przez okno!”



DWUNASTY DZIEŃ
   Teresa zapowiedziała, że profesor przygotowuje dla nas jakiś wstrząs („za spokojnie żyją, przyzwyczaili się do tego wszystkiego, jak zwierzęta w ZOO do klatek”). Teresa wie, co to będzie, ale nie chce powiedzieć…
   - I tak za dużo wiesz. Jak profesor się dowie, głowę mi urwie!
   Niech będzie. Ostatecznie możemy być po przeciwnych stronach w tej zabawie w urojony świat. Ładna zabawa! Ale ludzie tak to potraktowali. Nikt już nie narzeka – chyba że dla fasonu. Śmieją się, dobrze jedzą, spacerują korytarzami, grają w karty, w szachy i ping-ponga, majsterkują, oglądają telewizję, słuchają radia, plotkują, czytają gazety i książki (jest biblioteka), obliczają – ile dostaną odszkodowania, pokazują sobie otrzymane rzeczy, opowiadają o swoich rodzinach, fotografują się, piją kawę i koniak, zwiedzają zakamarki teatru, przebierają się dla hecy w historyczne kostiumy, a przede wszystkim dużo śpią. I tyją. Mnie przybyło pięć kilo! A to dopiero dwunasty dzień…
   Tylko mój staruszek Wisłocki schudł i sczerniał. Nie chce iść do lekarza. Ma popękane wargi, rozlatane oczy i prawie bez przerwy kaszle. W nocy nie może spać, przewraca się z boku na bok, próbuje gadać – uciszam go, przeprasza, kaszle, znowu zaczyna. Obłęd! Nawet chciał przenieść się na dół. Ale dwaj panowie nie zgodzili się…
   - Gdyby pan umiał grać w brydża, to jeszcze, jeszcze. Zresztą, niech pan spojrzy, łóżko mamy zajęte, trzymamy na nim nasze rzeczy. Szafa za mała – powiedział jeden z nich.
   Jestem więc skazany na dalsze słuchanie życiorysów: piekarza Sitka, żebraczki Peli, kościelnego Dubiela, stolarza Wrońskiego, aptekarza Lichwy, szewca Pawłowskiego, ogrodnika Jawora i Bóg wie, kogo jeszcze… Przyzwyczaił się, że o godzinie siódmej wieczorem przychodzi Teresa. Dopija herbatę, mówi „pójdę sobie trochę pospacerować” i wychodzi. Wraca o dziewiątej. Zanim wejdzie – puka. Żadnych komentarzy czy dowcipów. Łaskawie ofiarowuje nam dwie godziny.


TRZYNASTY DZIEŃ
   Dzisiaj było piekło!... Obudził nas hałas.
   - Niech pan wyjrzy, panie Marianie, tam coś się dzieje – powiedział Wisłocki.
   Wyszedłem na korytarz. Biegło kilku pracowników Instytutu.
   - Stało się coś? – spytałem.
   - Gaz się ulatnia. Zgaście papierosy i otwórzcie okna! – krzyknął jeden z nich.
   Dopiero teraz poczułem charakterystyczny zapach.
   - Niech pan teraz nie pali – zajęczał staruszek. – Możemy wylecieć w powietrze. Boże święty!
   Otworzyłem okno dla Wisłockiego i zbiegłem na dół… Pomyślałem, że profesor nie wysilił się zanadto. Sala teatralna była pełna. Przemawiał profesor:
   - I dlatego prosimy o największą ostrożność. Nie palcie papierosów. Zaraz przyjadą fachowcy i naprawią awarię. Myślę, że za godzinę wszystko będzie w porządku…
   Włączyłem magnetofon.
   - Ale kto to mógł zrobić? – spytał Mąż Zaufania.- Chcielibyśmy wiedzieć!
   - Sam chciałbym wiedzieć – odpowiedział profesor. – Ale to na pewno ktoś z was.
   - Dlaczego na pewno?! – zaperzył się prawnik.
   - Chyba muszę wierzyć w zrównoważenie moich pracowników. Inaczej nie trzymałbym ich u siebie. Znam ich doskonale, może nawet za bardzo… Proszę państwa, rura przepiłowana jest w trzech miejscach. Mało brakowało, a bylibyśmy już w niebie. A nie jest to celem naszego eksperymentu…
   - Pan żartuje – przerwał mu prawnik – a to poważna sprawa. Rura przepiłowana w trzech miejscach! To jakiś wariat! Trzeba go zdemaskować za wszelką cenę…
   - Jestem tego samego zdania, co pan, panie mecenasie. – Profesor miał dobry humor, albo udawał. – Tylko nie bardzo wiem, jak to zrobić.
   - Podobno bez przerwy jesteśmy pod obserwacją!
   - Och, nie  bez przerwy, nie bez przerwy. To niemożliwe, proszę pana.
   Nasz Mąż Zaufania obrzucił salę spojrzeniem.
   - Kto to mógł zrobić? Może ktoś z państwa ma jakieś podejrzenia? – spytał.
   Profesor ożywił się.
   - O, właśnie, może wam uda się wykryć sprawcę? Znacie się już dobrze…
   - Może wynająć tego detektywa ze sztuki, panie profesorze? – zażartował siwy pan.
   - Nie rozumiem, dlaczego wszystkim jest tak wesoło? – zdenerwował się prawnik. – Przecież mogliśmy wylecieć w powietrze!
   Na scenę wszedł pracownik Instytutu i szepnął coś profesorowi.
   - No, główny zawór został zamknięty… Dziękuję, kolego…
   Pracownik zszedł ze sceny i usiadł niedbale w pierwszym rzędzie.
   - W tej chwili nie grozi nam żadne niebezpieczeństwo – powiedział profesor. – Ale trzeba zrobić duży przeciąg, otworzyć wszystkie okna… I drzwi wejściowe też. Są duże, gaz szybko wyleci i będzie po kłopocie. Tylko prosimy o spokój. Nasi pracownicy będą pilnowali, żeby nikt nie wyszedł na zewnątrz. Nasz eksperyment jeszcze trwa!... Mogę państwu zaufać? Mogę otworzyć drzwi? – Z tymi pytaniami zwrócił się do prawnika.
   - Nie odpowiadam za wszystkich…
   - W tej chwili nie chodzi już o eksperyment, ale o nasze życie – powiedział poważnie profesor. – Więc jak?
   - Myślę, że nie mamy wyboru, proszę państwa! – odpowiedział prawnik.
   - Panie Zenonie – profesor zwrócił się do pracownika siedzącego w pierwszym rzędzie. – Proszę dać polecenie, żeby otworzono główne drzwi…
   Pracownik wyszedł. W sali zapadła śmiertelna cisza. Profesor spojrzał na zegarek.
   - Pół godziny chyba wystarczy?
   Z kilkoma osobami wymknąłem się, pod karcącym wzrokiem mecenasa, na korytarz. Główne drzwi były już otwarte! Patrzyliśmy chciwie na ulicę, po której chodzili ludzie i jeździły auta. Od tego, zapomnianego już trochę świata, odgradzało nas sześciu barczystych dryblasów. Spięci, z uwagą obserwowali nasze ruchy. Byli gotowi! Miałem ochotę przebić się przez ten kordon, ale bałem się. Normalnie czułem strach przed tym pomysłem. Przykryłem go myślą – I TAK BY MI SIĘ NIE UDAŁO!... Nasze miejsce było na sali. Wróciliśmy wszyscy, nikt nic nie mówił. A tam cisza. Niektórzy udawali, że coś robią – czytali gazety, oglądali fotografie, czyścili paznokcie; reszta patrzyła bezmyślnie na scenę, jakby odbywał się tam spektakl… Po chwili spostrzegłem mojego staruszka: stanął w drzwiach i rozglądał się – na pewno za mną. Zwrócił wszystkich uwagę. Speszony usiadł koło mnie, w ostatnim rzędzie, ale w dalszym ciągu wszyscy gapili się na niego, odwracając głowy. Mąż Zaufania wstał…
   - Panie Wisłocki, nie ma pan przypadkiem u siebie piłki do cięcia metalu? – spytał głośno i dobitnie.
   Staruszek skurczył się, jak po ciosie.
   - Ja?... Jakiej piłki?... Nie rozumiem pana – mówił, ale tylko ja go słyszałem.
   Nie mogłem pozwolić, aby posądzili tego człowieka.
   - Pan Wisłocki cały czas był ze mną! – powiedziałem, wstając.
   - Tak? – Prawnik przymrużył oko. – Poza tymi godzinami, kiedy pan był z   bardzo ładną panienką o długich blond włosach.
   Spojrzał na profesora. Chciał upewnić się, czy dotarły do niego ostatnie słowa. Profesorskie oczy były skierowane na mnie. Poczułem, że czerwienię się na twarzy. Ale świnia! Zbierałem myśli.
   - Panie prawnik… - zacząłem i wiedziałem już, gdzie uderzyć. – Lepiej, gdyby pan pilnował swojego nosa i swoich interesów. Niech pan liczy procenty, jakie pan dostanie za porady w sprawie odszkodowań. Rób pan majątek. Korzystaj pan z okazji! Nic mi do tego, ale proszę zostawić w spokoju tego człowieka, bo mógłby być pańskim ojcem.
   Prawnik zrobił się czerwony jak burak.
   - Słuchaj, gówniarzu… - powiedział tylko.
   Profesor wstał z krzesła.
   - Panowie! Panowie! – uspokajał nas.
   - Nie pozwolę obrażać się jakiemuś smarkaczowi – wyrzucił z siebie prawnik.
   - To pan sobie nie pozwalaj, panie procent!
   Męża Zaufania zatkało.
   - Chodź pan, panie Wisłocki – prawie podniosłem staruszka. – Zrobią z pana przestępcę, albo zboczeńca, który lubuje się w przecinaniu rur gazowych!
   Wyszliśmy z sali.
   - O co chodzi, panie Marianie? Na litość boską, o co chodzi? – jęczał staruszek, drepcząc za mną… Stanąłem nagle. Wpadł na mnie.
   - Po cholerę łazi pan po ludziach i opowiada im te swoje historie? Po co?!
   Staruszek patrzył na moje buty, milczał.
   - No, nie jest tak? Ja panu nie wystarczam? Musi pan obnosić się z tym swoim fiołem jak kwoka? Ma pan teraz! Zrobią z pana maniaka, wariata, który chce wysadzić teatr w powietrze!...
   - Nie wiedziałem… To jest straszne… - mamrotał stary. – Proszę się nie gniewać. Już nie będę nikomu… Słowo honoru… Nie wiedziałem…
   - Czego pan nie wiedział?!
   - Że ludzie mogą być tacy… Ja do nich z sercem…
   - Oni tego nie chcą słuchać, rozumie pan? Nie chcą! Gówno ich obchodzą pańskie historie! Śmieją się z pana…
   Byłem okrutny, nie panowałem nad sobą.
   - Mnie też nie obchodzą! – dobiłem go. – Słyszy pan? Rzygam już tą pańską kartoteką. Jest pan chory, panie Wisłocki. Pan musi się leczyć u psychiatry!
   Zobaczyłem łzy w oczach staruszka i już żałowałem tych słów.
   - Jak pan może tak mówić, panie Marianie? Zaufałem panu… Zaczęło się to wszystko od pana. Gdyby nie pan, trzymałbym moją tajemnicę w sobie… Ja nie wiem, co się ze mną dzieje. Muszę o tym bez przerwy myśleć i mówić… Wiem, że nie może pan już tego słuchać. Ma pan swoje pisanie, swoje sprawy i woli pan być z tą piękną panią. Ale ja muszę mówić! To ode mnie silniejsze… Dlatego szedłem do innych… Wierzy mi pan? Jak pan nie miał czasu, szedłem do innych ludzi…
   - Przepraszam pana, panie Wisłocki – powiedziałem i pogłaskałem go po ramieniu.
   - Nie, to ja pana przepraszam… I dziękuję, że mnie pan obronił!
   Skierował się w stronę schodów. Dogoniłem go.
   - Panie Wisłocki! Wszystko będzie dobrze…
   - Nie sądzę… - szepnął. Poszedł na górę.
   Pięć minut potem spotkałem wesolutką Teresę. Zdusiłem jej uśmiech wściekłym spojrzeniem i powiedziałem:
   - Macie pomysły. Wypuszczać gaz!
   - To ktoś z was. Naprawdę!
   - Idiotka!
   Siedzę teraz w pokoju. Jest godzina siódma. Nasza godzina siódma. Teresa na pewno nie przyjdzie… Staruszek leży na tapczanie i ogląda sufit… Milczymy… Poczekam z godzinę i pójdę do bufetu…
   Piętnaście po siódmej. Teresy nie ma. Nie spóźniała się nigdy… Cholerny dzień… Ktoś puka… Przetrzymam ją trochę…
   Teresa!



CZTERNASTY DZIEŃ
   Muszę wierzyć Teresie. Mamy wśród nas wariata. Wszyscy podejrzewają się nawzajem, obserwują. Wisłockiego omijają z daleka, jakby to on miał lada moment wybuchnąć. A staruszek zachowuje się jak w pierwszym dniu: „dzień dobry”, „proszę”, „tak”, „nie”, „dziękuję”… Nic chce chodzić na obiady; przynoszę na górę. Cały czas leży na tapczanie i udaje, że śpi. Wychodzi z pokoju tylko wtedy, kiedy zobaczy w drzwiach Teresę. Prosimy, żeby został, ale nie chce….
   Wczoraj Teresa zbeształa mnie jak uczniaka. Należało mi się. Zupełnie nie panowałem nad sobą. Mam te sceny przed oczami. A nawet, żeby się ukarać, specjalnie przywołuję je z powrotem: gruby prawnik i ja krzyczący z końca sali, ironiczne spojrzenie profesora, nasze teatralne wyjście i łzy staruszka… Rozdrapuję ten dzień i jestem wściekły na siebie…
   Co z tymi rurami?... Może to ten narzeczony? Właśnie dzisiaj, o ile pamiętam, miał być ślub… A tu narzeczona go rzuciła! Codziennie widzę ją ze starszym, łysiejącym facetem (to chyba ten, który miał jechać na wczasy z żoną; jakiś mały biznesmen). Chłopak bez przerwy przesiaduje w bufecie i wlewa w siebie koniak. Stale jest pijany…
   Na razie wszyscy zastanawiamy się, kto miałby jakieś powody wysadzić gmach teatralny w powietrze. Zrobiła się z tego kolejna rozrywka. Nikt nie prowadzi oficjalnego śledztwa. Tak, jakby nic się nie stało… I skąd ten człowiek wziął piłkę do metalu? W spisie zamówionych rzeczy nie ma takiego przedmiotu… Ale jest przecież pracownia stolarska dla majsterkowiczów; tam na pewno są takie piłki… Może wpadłem na trop?


PIĘTNASTY DZIEŃ
   List od Teresy:
   „ Marianku! Nie gniewasz się chyba, że wzięłam ten wolny dzień? Zostawiłam Cię samego, wiem! Ale gdybym nie skorzystała z urlopu, dla profesora byłoby to nienormalne. Poza tym, przyznam się, bardzo chciałam odetchnąć trochę  innym powietrzem. Mam już dosyć tego całego eksperymentu. Jestem Ci niezmiernie wdzięczna, że mogę posiedzieć w Twoim domu. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo… To mieszkanie jest podobne do Ciebie: chaotyczne, nieuporządkowane, nawet w złym guście, ale naturalne i przytulne. Bo jest kurz, dużo niepotrzebnych rupieci i nieokreślony zapach. I jest Twoje!... Wyobrażam sobie, że siedzisz tu ze mną (piszę jak zakochana panienka do swego miłego; to niepodobne do mnie, przepraszam)!... Wracając jednak na Ziemię i do teatru. I do gazownictwa! Sprawdziłam przed wyjściem: w pracowni stolarskiej nie było i nie ma żadnej piłki do metalu; są tylko narzędzia do obróbki drewna. Widocznie ten wariat znalazł piłkę w jakimś kącie teatru. Może w rekwizytorni? Chyba nie trzeba się przejmować. To na pewno głupi kawał, zrobiony z nudów… Na suficie ma pan plamę, panie lokatorze. Sąsiad z góry zalał! Będziesz musiał zrobić awanturę. Mnie nie wypada… A propos sąsiadów. Gdy dzisiaj otwierałam drzwi, wyjrzała jakaś pani z przeciwka i zapytała – „kim pani jest?” Powiedziałam, że „narzeczoną pana Mariana”… A ty jesteś w szpitalu! Zmartwiła się bardzo i dała kilo jabłek dla Ciebie. Ale najpierw mnie wylegitymowała! Masz czujną sąsiadkę. Nikt Cię nie okradnie. No i będziesz musiał się ze mną ożenić. Jak wrócisz ze szpitala!... Trzymaj się mocno. Do jutra. Teresa”.



SZESNASTY DZIEŃ
   Wczoraj minęła połowa eksperymentu… A ja leżę w łóżku; jestem chory! Złapałem grypę. Widocznie od tych przeciwgazowych przeciągów. Wczoraj rano byłem u lekarza – 38 stopni i pięć kresek gorączki. Dał mi jakieś pigułki i kazał leżeć. Teresa pilnuje. Leżę i mąci mi się w głowie…
   Jestem w tej chwili sam. Teresa poszła odwiedzić Wisłockiego. Musiał przenieść się do innego pokoju, bo podobno grypa w jego wieku jest groźna. Biedny staruszek, strach było patrzeć, gdy wychodził.
   - Panie Marianie, przecież ja wiem, że już tu nie wrócę – powiedział, trzymając piżamę, ręcznik i nieodłączną szklankę.
   - Ja pana chyba uduszę, panie Wisłocki. Mam grypę. Zarazi się pan. Za kilka dni wyzdrowieję i pan wróci. Przez ten czas będzie pan mieszkał w osobnym pokoju, wygodnie. Załatwiłem to…
   - Wiem, bo nikt mnie nie chce.
   - Niech pan nie będzie dzieckiem. Teresa będzie pana odwiedzać. Widzi pan, jaka korzystna zamiana?
   Uśmiechnął się.
   - Do widzenia, panie Marianie. Niech pan wraca do zdrowia.
   Poszedł ze zwieszoną głową, jakby wybierał się na Alaskę. Tak niedawno chciałem się go pozbyć, a teraz brakuje mi nawet jego milczenia…
   Choroba zmienia człowieka. Czuję się fatalnie: ten drugi „ja” siedzi mi na piersiach i patrzy na mnie. Nic mi się nie chce, nawet porządnie myśleć. Teresa zapędza mnie w kozi róg, kiedy tylko chce.



SIEDEMNASTY DZIEŃ
   Był lekarz, zbadał mnie dokładnie. Coś tam z sercem nie tak jak trzeba, ale reszta w porządku. Temperatura – 38 stopni. Wyrok: pięć dni w łóżku!... Jedzenie przynoszą mi, dużo piję. Gdyby nie Teresa, nie wiedziałbym, co dzieje się w teatrze… Nie tylko ja choruję. Grypa zaatakowała już czternaście osób. Ale choroba ma lekkie objawy i lekarze mają nadzieję, że za tydzień epidemia zostanie opanowana… A może puszczą nas wszystkich do domów?... Boję się o Wisłockiego. Jeszcze nie ma grypy, ale jest pod obserwacją lekarza. Teresa twierdzi, że taka troskliwość bardzo mu odpowiada („nigdy tak o mnie nie dbano”). Nic nie mówi o swojej kartotece!
   Moja dziewczyna nie ma ochoty na chorobę i łyka całe tony witaminy C i inne dziwne pastylki. Na razie ma tylko katar.
   Podobno zamarło życie towarzyskie. Ludzie rozmawiają ze sobą z daleka. Najchętniej siedzą w swoich pokojach i narzekają. O gazowym zamachowcu zapomnieli!...
   Wiadomość z ostatniej chwili: koniec z zamawianiem przedmiotów! Nic już więcej nie dostaniemy… Jakby ktoś wsadził kij w mrowisko. Wszyscy wylegli na korytarze; chorzy wstali z łóżek, ożyli. Protestują, powołują się na mowę profesora z pierwszego dnia, zwołują zebrania. Prawnik jest w swoim żywiole… Poszła plotka, że w ogóle odbiorą nam wszystko. Teresa śmieje się, że wycyganiłem tylko: lornetkę, zeszyty, długopis, koszmarne koszule, magnetofon, radio i portki. Wisłocki nie ma prawie nic (jakieś drobiazgi). Najbardziej piekli się mój wróg, prawnik, którego pokój podobno zawalony jest majątkiem…
   - No i widzisz? Masz wstrząs, o którym ci mówiłam! – powiedziała Teresa.




DZIEWIĘTNASTY DZIEŃ
   Po południu nie miałem już gorączki i wymknąłem się z pokoju. Na korytarzach pustki, w bufecie też. Zszedłem do sali teatralnej: ZEBRANIE! Na scenie, w miejscu, gdzie zwykle siadywał profesor, rozparł się gruby prawnik. Zauważył moje wejście i przerwał orację.
   - Nie będę mówił dalej, dopóki ten młody człowiek nie opuści sali – powiedział, wskazując mnie teatralnym gestem.
   - Wolno wiedzieć, dlaczego?
   - Wolno! Już pominę fakt, że jest pan chory i rozsiewa zarazki. A my chcemy być zdrowi… Poza tym, dowiedz się pan, że od dzisiaj nie istnieje pan dla nas. Tak! W imieniu wszystkich tutaj zebranych wykluczam pana z naszej społeczności!
   Przez salę przeszedł szum. Nie wiedziałem – aprobaty, czy protestu. Prawnik siedział, więc siadłem też, niedbale na poręczy fotela.
   - Wyklucza mnie pan? W jaki sposób?... Za co? I jakim prawem, panie prawnik?...
   Wsunąłem rękę do kieszeni i włączyłem magnetofon.
   - Bo jesteś pan kolaborantem! – prawie wykrzyknął prawnik. – Rozumie pan chyba znaczenie tego słowa?
   - Kolaborantem? Niech pan się nie ośmiesza!
   - To proszę łaskawie rozejrzeć się po sali… No?
   - No! Rozejrzałem się.
   - I co pan widzi?
   - Bardzo dużo znajomych twarzy, z pańską włącznie…
   - A kogo tu nie ma?
   - Niech pan się nie wysila i powie, o  co panu chodzi!
   - Dobrze, powiem jaśniej, tak aby dotarło do pańskiego rozumu. Otóż w tej sali nie ma ani jednego pracownika, tak zwanego, Instytutu… Tak sobie życzyliśmy! Dyskutujemy bowiem o naszej dalszej egzystencji w tym zamknięciu. I chcemy być sami. Zrozumiał pan teraz?
   - Niestety nie. W dalszym ciągu, na przykład, nie rozumiem, co pan ma mi do zarzucenia.
   - Na szczęście nie muszę się przed panem tłumaczyć. Powtarzam, jest pan wykluczony z naszej społeczności i proszę opuścić salę!
   - Jestem wykluczony? Przez pana? Mianował się pan dyktatorem?
   - Proszę natychmiast stąd wyjść! – zagrzmiał prawnik. Chciał wstać z profesorskiego krzesła, ale zaklinował się i nie dał rady.
   - Mam ochotę tu zostać i zostanę – powiedziałem spokojnie. – Chcę posłuchać pańskich mądrości. Znudziło mi się leżenie w łóżku.
   - Tak?! – Prawnikowi udało się wreszcie wstać z krzesła. – Chciał pan powiedzieć, że już znudził się panu personel o blond włosach?... Słyszeli państwo?... Ta dzisiejsza młodzież! Zmieniają łóżkowych partnerów jak rękawiczki…
   - Skąd pan to wie? Zmieścił się pan z takim brzuchem pod moim łóżkiem?  A właściwie pod tapczanem, bo ja śpię na tapczanie, wie pan?
   Sala zareagowała śmiechem. Prawnik podniósł rękę i uciszył wszystkich.
   - Proszę państwa, pożartowaliśmy trochę, ale już chyba czas wrócić do poważnych spraw. Ten cyniczny młody człowiek przeszkadza nam kontynuować obrady. Nie chce wierzyć, że przed kwadransem został przez nas wykluczony. To nie jest moja decyzja. Głosowaliśmy, mój panie. I zdecydowaliśmy przytłaczającą większością głosów, że pan nie istnieje!
   Wstałem.
   - Większością głosów? Głosowaliście beze mnie? I naprawdę już nie istnieję?... Czy mógłbym zobaczyć to głosowanie osobiście?
   - Nie będziemy do tego wracać – powiedział prawnik. – Nie mamy czasu!
   - Nie ma pan czasu? Tak łatwo skazuje pan ludzi na śmierć? A można wiedzieć, gdzie pan się spieszy?
   - Dobrze – westchnął prawnik. – Proszę państwa, głosujemy jeszcze raz. Niech zobaczy… Kto jest za wykluczeniem tego człowieka z naszej społeczności?
   Podniosło się kilkanaście rąk.
   - Raz, dwa… - zacząłem liczyć. – Trzy, cztery, pięć, sześć, siedem… osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście… i pan prawnik czternasty!... Na sali jest chyba przeszło sto osób. To ma być większość?
   - Zaraz, sekunda! Proszę państwa, tak nie będziemy się bawić! Przecież przed chwilą było osiemdziesiąt sześć głosów za wykluczeniem. Trzeba być konsekwentnym. Ustaliliśmy, że odkąd ten człowiek spotyka się z wiadomą panienką, Instytut ma nas w garści i robi z nami, co chce. Wszystko wiedzą!
   - Niech pan nie przesadza – odezwał się ktoś z drugiego rzędu. – Po prostu ten chłopak przygadał panu kilka dni temu i jest pan na niego zły. Co on tam może nam zaszkodzić, czy nie zaszkodzić? A to, że spotyka się z tą dziewczyną… Boże drogi, sam chciałbym być na jego miejscu. A pan nie?
   Wstał siwy pan, który zawsze się do mnie uśmiechał.
   - Ma pan rację, panie Nowak. Bawimy się w głosowania jak w szkole. To bez sensu. A te jedenaście dni jakoś wytrzymamy… Panie Nowak, chodźmy lepiej pograć w karty!
   - W takim razie… - Prawnik zapiął marynarkę. – Zmuszony jestem zrezygnować z mojej funkcji. Róbcie, co chcecie. Aha, proszę, żeby nikt więcej nie przychodził do mnie po jakieś porady!
   I mecenas zszedł ze sceny, jak aktor; potknął się nawet na ostatnim schodku. Zacząłem bić brawo, kilka osób poszło za moim przykładem. Zebranie skończyło się.
   Wróciłem do pokoju pełen chwały. Na tapczanie siedziała Teresa i zanosiła się od śmiechu.
   - Słyszałaś?
   - Tak!
   I zajrzała pod tapczan.




DWUDZIESTY DZIEŃ
   Południe.
   Jestem teraz najpopularniejszym człowiekiem w teatrze. Dokonałem zamachu stanu jednym głupim dowcipem… „Jak zmieścił się pan z pańskim brzuchem pod moim łóżkiem?” – krąży po całym teatrze. Na mój widok rozjaśniają się twarze. Kobiety chichoczą, mężczyźni poklepują mnie jak parobka, który spłatał figla młynarzowi… Teresa twierdzi, że uratowałem sytuację. Podobno prawnik, tuż przed moim wejściem, namawiał do zbiorowej ucieczki. Ludzie wstydzili się powiedzieć wprost, że tego nie chcą. Jak uciekać, mając zajęte ręce walizami i tobołami?... I ja załatwiłem sprawę tak, jak wszyscy pragnęli. Jednym żartem nie dopuściłem do decyzji!
   Wieczór.
   Przed chwilą pokłóciłem się z Teresą!
   - Masz jakieś nieprzyjemności od profesora, że tu przychodzisz?
   - Nie, ale muszę się dobrze nagimnastykować, aby wierzył, że wszystko to robię dla dobra eksperymentu.
   - Piszesz sprawozdania?
   - A co ty myślisz? Muszę.
   - O wszystkim? O tym, co robimy w łóżku, też?
   - Nie bądź głupi!
   - Pokażesz mi takie sprawozdanie?
   - Nie, nie pokażę.
   - Dlaczego?
   - Bo to są bzdury. Bawię się.
   - Bawisz się? To tym bardziej mi pokażesz. Ja też chcę się pobawić… Zrobiłaś ze mnie idiotę?
   - Przeciętniaka.
   - Tak?... Na pewno masz kopie, albo brudnopisy. Chcę to przeczytać. Przynieś!
   - Powiedziałam już, że nie!
   - Nie?
   - Nie!
   - No to wyjdź stąd i więcej tu nie przychodź!
   Spojrzała na mnie drwiąco.
   - W porządku, dzieciaku. Tylko nie próbuj mnie szukać…
   Wyszła, delikatnie zamykając drzwi. Bawiła się!
   Idę do Wisłockiego. Muszę go ściągnąć z powrotem.



DWUDZIESTY DRUGI DZIEŃ
   Ktoś położył na moim tapczanie grubą kopertę… Teresa? Profesor?...
   „Sprawozdanie z obserwacji Mariana P.
   8 dzień
   Przeprowadziłam z M.P. długą rozmowę. Jest elokwentny, ale dyskutuje chaotycznie, denerwując się, kiedy jego argumenty nie zostają przyjęte. Opowiadał mi trochę o sobie, chociaż przychodziło mu to z trudem. Jest synem rozwiedzionych rodziców. Zostawili go samego w dużym mieszkaniu. Czuje się samotny, wyobcowany. Tęskni za ludźmi. Ale jest nieufny, pełen kompleksów. Dużo czyta – zwłaszcza książki o rodzinach. Sytuacja, w jakiej znalazł się w teatrze, jest dla niego wygodna. Nareszcie wśród ludzi, nareszcie w centrum czyjejś uwagi. Bardzo przywiązał się do swojego towarzysza z pokoju. Rozmawiają godzinami. Mówią sobie o wszystkim. Jednak M.P. stale czeka na listy od rodziców (mimo że nie podał nam ich adresów). Ma nadzieję, że odkryją jego nieobecność w domu i zaczną go szukać. Raczej nie widzi we mnie kobiety! Dyskutuje ze mną ostro, drwi z mojej kobiecości – tak jakby atakował swoją matkę. Ale rozmowy ze mną są mu bardzo potrzebne. Zawsze czeka na mnie przed umówioną godziną. Chyba przywróciliśmy mu, na ten miesiąc, rodzinę. Obiecałam zrobić mu sweter. Nawet nie przypuszczałam, że będzie się tak z tego cieszył.”

   „Sprawozdanie z obserwacji Mariana P.
   13 dzień
   Bardzo przeżył spięcie z Mężem Zaufania. Właściwie nie jest całkowicie przekonany o niewinności swego towarzysza pokoju (Wisłockiego). Ale bronił go, jak się broni ojca: emocjonalnie i po desperacku. Jest dumny z tego. To zwycięstwo dało mu pewność siebie. Kiedy próbowałam obniżyć znaczenie tego sukcesu, wpadł we wściekłość – wymknęło mu się nawet słowo „idiotka”. Potem mnie długo przepraszał. Do późnej nocy siedziałam z nim w bufecie, cierpliwie słuchając interpretacji całego dnia.”

   „Sprawozdanie z obserwacji Mariana P.
   19 dzień
   Dzięki dzisiejszemu incydentowi w sali teatralnej („wykluczenie go”, powtórne głosowanie, „zwycięstwo”) M.P. stał się najpopularniejszym człowiekiem w teatrze. Pokonał wroga jednym celnym dowcipem (patrz: nagranie nr 688). Prawnik obraził mnie i Marian P. bronił swojej „matki”, tak jak trzynastego dnia bronił „ojca”. Ale był jeszcze inny powód dzisiejszego wystąpienia M.P. Podsunęłam mu wiadomość, że Mąż Zaufania namawia do ucieczki z teatru. Ubrał się szybko i pobiegł na dół ratować swój wygodny świat.
   Już dawno zniknęły resztki nieśmiałości. Marian P. walczył z pewnością siebie, a nawet z nonszalancją. Najbardziej cieszy się, że zmusił Męża Zaufania do powtórnego głosowania. Był przecież wykluczony ze „społeczności”, jeszcze raz wyrzucony poza nawias  nowej rodziny.”

   „Sprawozdanie z obserwacji Mariana P.
   20 dzień
   Marian P. nie chce już ze mną rozmawiać. Myślę jednak, że wróci do mnie. Chcąc go sprowokować, powiedziałam mu: ten sukces przewrócił ci w głowie. Popełniłam błąd. Przecież bronił mojego honoru. Byłam niewdzięczna i nie przebaczył mi tego. Ale na pewno już jutro zacznie mnie szukać!”.
    Darłem maszynopis na strzępy, kiedy ktoś zapukał. Serce podskoczyło mi do gardła… Ale to nie była ona. Wrócił Wisłocki.
   - Dlaczego pan puka, panie Wisłocki? Przecież to jest pana pokój! – powiedziałem ze złością.
   Zrobił nieszczęśliwą minę.
   - Panie Marianie, panna Teresa nie przychodzi już do pana?
   - Jest bardzo zajęta. Pisze sprawozdania.
   - Widzę ją stale z innymi mężczyznami.
   - Taka jej praca, panie Wisłocki.
   - Ja wiem, to przeze mnie. Wrócę lepiej tam, gdzie byłem.
   - Niech pan nie opowiada głupstw! Zostanie pan tutaj. Nie obchodzi mnie żadna panna Teresa!


DWUDZIESTY TRZECI DZIEŃ
   Siedziałem w bufecie nad kawą i przeglądałem gazetę, kiedy weszła Teresa z tym smutnym chłopakiem, któremu eksperyment przeszkodził w żeniaczce. Spojrzała na mnie przelotnie, jakby mnie widziała pierwszy raz. Chłopak na mój widok zmieszał się i coś szepnął. Teresa zaprzeczyła głową. Usiedli przy stoliku. Powoli dopiłem kawę i wyszedłem, nie patrząc na nich…
   Tak, teraz wiem, co to zazdrość: ssanie w żołądku, przyspieszone bicie serca, wilgotne dłonie… Przyprowadziła go specjalnie, żeby dać mi nauczkę? Może ma mnie w nosie i zmieniła naukowy obiekt?... Może robi mu już sweter?
   Z bufetu poszedłem do sali teatralnej i z masochistycznym uporem wysłuchałem godzinnego wykładu na temat: „Rodzaje skał w skorupie ziemskiej”.



DWUDZIESTY CZWARTY DZIEŃ
   Jeszcze tydzień!
   Wszyscy już maja dosyć tego teatru i liczą dni do końca. To trwa za długo. A kramik z prezentami zamknięty!  Ciężka atmosfera… Wyjść z tego gmaszyska i odetchnąć świeżym, normalnym powietrzem!
   Tylko Wisłocki jest nieszczęśliwy, że już niebawem znowu zostanie sam. Rano spytał:
   - Panie Marianie, wpadnie pan kiedyś do mnie?
   Musiałem przyrzec, że dopóki nie wyjadę z miasta, będę go odwiedzał w każdą niedzielę. Kazał mi zapisać adres.
   - Pan wyjeżdża? – spytał po chwili.
   - Tak.
   - A dokąd, jeśli można wiedzieć?
   - Do lasu!
   - Pan znowu żartuje ze mnie. Mieliśmy skończyć z kartoteką.
   - To nie ma nic wspólnego z kartoteką, panie Wisłocki. Od dawna interesuję się lasem. Chcę zostać leśnikiem.
   - Naprawdę? To bardzo piękny zawód. A wie pan, ja do lasu nie wszedłbym za żadne skarby… Dobrze, dobrze, nie będę mówił…
   W tym momencie rozległo się pukanie do drzwi. Przyszedł pracownik z paczką. W paczce był szary sweter (żadnego listu, żadnej karteczki). Cisnąłem nim w kąt. Wisłocki podniósł go i położył na swoim tapczanie.
   - Bardzo ładny sweter – powiedział. – Myślałem, że nie pozwalają już nic zamawiać…
   - Może pan go sobie zatrzymać!
   - Ależ, panie Marianie, on jest na pana wzrost. Ja już nie urosnę – zachichotał i położył sweter na moim krześle.
   - Ma pan rację, to bardzo ładny sweter. Przyda się, bo zimno. Szkoda wyrzucać.
   - To niech go pan włoży. Miał pan niedawno grypę. A po grypie łatwo złapać nową chorobę.
   Podał mi sweter. Włożyłem na siebie. Był szorstki, pachniał wełną i Teresą… Wyszedłem do bufetu. Posiedziałem z godzinę, kibicując w meczu szachowym. Byłem pewny, że przyjdzie. Ale nie przyszła.



DWUDZIESTY PIĄTY DZIEŃ
   Sensacja: w nocy uciekł „narzeczony”!... Zostawił wszystkie zamówione rzeczy; nie mówiąc o narzeczonej, która siedzi w kącie bufetu i płacze… Zdobył gdzieś linkę i zsunął się z okna. Po prostu!
   Przyznaję, odetchnąłem. Nie spodziewałem się tego po sobie. Jeden konkurent mniej, a serce zabiło radośnie. A przecież, co mnie może obchodzić ta dziewczyna? Za pięć dni skończy się ta cała komedia.
   Ciekawie zachowuje się uwodziciel narzeczonej. Siedzi w czytelni, przed nim sterta gazet, udaje, że czyta! Nikt z nim nie rozmawia, nikt mu się nie kłania i nie odkłania. Pełna izolacja, za karę. Dopiero teraz?... Zupełnie, jakby chłopak powiesił się na tym sznurze, a podrywacz był za to odpowiedzialny. Nawet zrobiło mi się go żal i chciałem do niego podejść, ale ubiegł mnie gruby prawnik. Przywitał się wylewnie, usadowił swoje cielsko w fotelu i skłoniwszy głowę, zaczął coś szeptać…
   Teresy nie spotkałem. Usilnie starałem się zapomnieć jak wygląda. Przede wszystkim chcę zamazać jej twarz z uśmieszkiem. Na jakiś czas mi się to udaje. Przez pół nocy męczył mnie zapach jej perfum, zapach jej ciała. Wrzuciłem sweter na dno szafy – nie pomogło… Oczywiście mam to znowu na sobie i gryzie mnie w plecy. A noszę go – tak sobie wmawiam – tylko z przekory. Założę się, była pewna, że wyrzucę sweter przez okno…
   Wieczór. Pukanie do drzwi. Wisłocki otworzył. Nikogo… Na progu leżała kartka ze słowami: „Jutro o jedenastej, w bufecie. T”...
   Teraz my się zabawimy!


DWUDZIESTY SZÓSTY DZIEŃ
   Poszedłem! W teatralnym garniturze z krawatem, nie ogolony. Wziąłem ze sobą sweter zawinięty w gazetę i magnetofon. Siedziała przy naszym stoliku; stały na nim dwie kawy i dwa koniaki…
   - Nareszcie. Dzień dobry panu! Niech pan siada, kawa wystygła.
   - Dzień dobry pani! A koniaki się nagrzały…
   Usiadłem, paczkę ze swetrem położyłem na stoliku.
   - Co to? – spytała.
   - Zgadnij.
   - Sweter? Za mały?
   - Gryzie w plecy, fatalna wełna.
   - Zrobię ci inny, trudno.
   - Obejdzie się. Nie znoszę swetrów.
   - Ale go nosiłeś!
   - Śledziłaś mnie?
   - Skoro mówisz, że gryzie w plecy, to znaczy, że go nosiłeś. Jasne?
   - Jasne, pani psycholog!
   - Więc kłócimy się dalej?
   - Ja się kłócę?
   - No to, nie dąsaj się, jak dziecko.
   - Niech będzie dziecko… Muszę iść, stara. Jestem śpiący.
   - Przestań! Koniak czeka.
   - Nie piję. Lekarz mi zabronił, biorę antybiotyki.
   - To ja wybiję… Twoje zdrowie!
   - Psychiczne?
   - Daj spokój, proszę!
   - Twój drugi obiekt uciekł przez okno i chcesz wrócić do pierwszego?
   - Nie bądź idiotą!... Chciałam ci dać w kość. Obraziłeś mnie.
   - Obraziłem cię?
   - Przecież przysłałam ci te sprawozdania.
   - Właśnie, że nie jestem idiotą… Sprawozdania! Siadłaś do maszyny i wystukałaś to, co ci przyszło do głowy. Nawet nie zadałaś sobie trudu i dałaś mi oryginały, a nie kopie. Profesor dostał kopie?
   - Oj, Marian… Przepisałam to z brudnopisu.
   - Dobra, wszystko jedno. To nie ma znaczenia. Chcesz się ze mną przespać, to służę. O siódmej w pokoju!
   - Nie zgrywaj się!
   - Nie chcesz?... Trudno. Żal mi ciebie. Masz paskudną pracę… Profesor kazał ci wrócić do mnie? Za duża przerwa w obserwacji?... A narzeczony uciekł!
   - Nic nie wiesz! To ja mu pomogłam.
   - Coś takiego… Ty mu pomogłaś?
   - Chciałam im pomóc. To było jedyna wyjście, żeby uratować te gołąbki. Za cztery dni dziewczyna poleci do niego na skrzydłach.
   - Boże, jaka dobroć! Profesor ci kazał?
   - Zwariowałeś?
   - Nie wie o twojej pomocy?
   - Niepotrzebnie ci powiedziałam.
   - Pewnie że niepotrzebnie. Doniosę! Psujesz taki kosztowny eksperyment. Nie mogę na to pozwolić. Bardzo mi przykro, ale będę musiał o tym zakomunikować komu trzeba. I to zaraz.
   - Nie wygłupiaj się!
   - Proszę mnie nie obrażać!
   - Marianku…
   - Mam na imię Marian. Marian P. W skrócie: Empi!
   - Słuchaj, przyniosę te rękopisy. Porównasz!
   - Teraz?
   - Mam w domu. Dostaniesz po południu cały komplet…
   - Nie trzeba. Ręka będzie cię bolała od pisania…
   - Jezu, jak ja mam z tobą rozmawiać?
   - Już nie będziesz musiała. To jest nasza ostatnia rozmowa!
   - Marian, ja naprawdę chcę do ciebie wrócić!
   - Podobam ci się? Jestem przystojny? Patrz, jakie mam bary! Ale to nie moja zasługa. Ani nawet rodziców. Jest po prostu taka moda na takich chłopaków jak ja…
   - Masz dobrą pamięć!
   - Ty też. Mówisz to wszystkim obiektom?
   - Nie, nie wszystkim!... Kurcze, jak mam cię przekonać?
   - Jesteś strasznie nudna… No, muszę iść…
   Wstałem.
   - Poczekaj!
   - Tylko się nie popłacz. Ludzie patrzą… Zobacz, ile tu obiektów. Same zdrowe chłopy!
   - To zjeżdżaj, gówniarzu!
   - I oświadczam ci uroczyście… - usiadłem z powrotem – że nie dowiedziałaś się o mnie nic! Nic, Tereniu, o mnie nie wiesz!... Do zobaczenia, na ulicy!
   Jednym haustem wypiłem koniak i zostawiłem Teresę ze swetrem.
DWUDZIESTY SIÓDMY DZIEŃ
   Zachorował Wisłocki. I to na sam koniec! Lekarz kazał mi się wynieść z pokoju, ale zrobiliśmy wspólny front i zostałem. Jeszcze dwa dni eksperymentu, a staruszek powinien leżeć co najmniej dwa tygodnie. Chcieli go nawet zabrać od razu do szpitala, ale się nie zgodził.
   - Pan Marian zaopiekuje się mną, prawda?
   Przyrzekłem. Lekarz pokręcił głową. Bał się kłopotów.
   - Ale zostaje pan na własną odpowiedzialność? – spytał
   - Na moją, na moją! – powiedział Wisłocki.
   - A podpisze pan oświadczenie?
   - Podpiszę, czemu nie?
   Stało się. Staruszek jest pod moją opieką!



DWUDZIESTY ÓSMY DZIEŃ
   List od Teresy:
   „Panie M.P.! Miałam już nie odzywać się do Ciebie, ale mam ochotę – jak często mówiłeś… Poza tym powodują mną niskie pobudki: chcę się zemścić!
   Jesteś głupim, naiwnym szczeniakiem. Może na końcu trochę zmądrzałeś, ale za to posułeś mi zabawę. Nie za bardzo zresztą, nie ciesz się! Już prawie koniec eksperymentu (a dla mnie właściwie koniec) i mogę Ci łaskawie powiedzieć kilka szczegółów. Nie za dużo, nie za dużo!
   Według Ciebie, nic o Tobie nie wiem? Otóż. Mylisz się. Wiem wszystko! Byłeś tak łatwowierny, że dałeś mi klucz do swojego mieszkania. Jak można oddać swoje klucze KAPŁANCE CIEKAWOŚCI, naiwniaczku? Nie, nie robiłam tam na drutach, mój kochany (notabene, sweter dostałam z Instytutu!)… Przekopałam,       Marianku, cały Twój dom i znalazłam (w schowku pod biurkiem) dziennik Twojego ojca-opiekuna! Trzeba go było znaleźć przede mną…  Są to trzy opasłe zeszyty, zapisane maczkiem! Nie, nie udowodnisz nikomu, że je mam… Mogłam to wymyślić. Jak myślisz? Wymyśliłam to, czy nie?... A więc w tym dzienniku jest wszystko: drobiazgowa, bardzo wnikliwa analiza twoich dni; historyjki, które opowiadał Ci ten człowiek; opis twoich reakcji; pytania, jakie zadawałeś i odpowiedzi, jakie Ci udzielano i wiele jeszcze ciekawych rzeczy, o których nie chce mi się pisać, bo byłoby Ci  za bardzo przykro! Dla mnie to kopalnia złota…
   Właściwie, to powinnam Ci być wdzięczna. Byłeś zupełnie dobry w łóżku, chociaż wiedziałam, że jestem Twoją pierwszą kobietą i bałam się tego. No i , dzięki Tobie, ten cały zakichany eksperyment stał się dla mnie mniej nudny. Nie szukaj mnie, stary. Jestem już zwolniona z eksperymentu (nagroda) i jadę do innego miasta; będę pisała pracę doktorską na temat takich PRZYPADKÓW jak Ty! Całują mocno ostatni raz. Teresa”.
   Dziwka!

DWUDZIESTY DZIEWIĄTY DZIEŃ
   Byłem  z listem u profesora. Przeczytał go kilka razy. Twarz mu nie drgnęła. Według niego, to jakaś mistyfikacja… Nie ma żadnej asystentki o imieniu Teresa; blondynka, która się mną opiekowała, miała na imię Jolanta i została zwolniona dyscyplinarnie za niewypełnianie swoich obowiązków. Chciał zatrzymać ten list, ale nie pozwoliłem…
   - W takim razie, nic dla pana nie mogę zrobić.
   - To dziękuję!
   - Niech pan się tym nie przejmuje. To jakaś zabawa…
   A może to wszystko jest jakąś koszmarną zabawą w teatr? Może oni wszyscy grają, są podstawionymi aktorami?... Przede mną? Tylko przede mną? I ja tylko jestem OBIEKTEM eksperymentu?
   Chyba zwariowałem!




TRZYDZIESTY DZIEŃ
   Wisłocki nie chciał jeść obiadu, odsunął tacę z jedzeniem i spojrzał mi w oczy.
   - Muszę panu coś wyznać, panie Marianie – powiedział cicho.
   - Nie trzeba. Dzisiaj ostatni dzień. Już nie trzeba nic mówić, ani wyznawać!
   - Niestety, muszę. Miałbym wyrzuty sumienia. Wieczorem zabierają mnie do szpitala…
   - No dobrze, niech pan mówi.
   - Tak. Znowu będę mówił o kartotece!
   - O, nie!
   - Proszę mi pozwolić… Jestem już bardzo stary. Nigdy nie pytał mnie pan o wiek… Mam osiemdziesiąt sześć lat! Wiem, że nie dożyję dziewięćdziesiątki; starzy ludzie wiedzą takie rzeczy… Przez całe życie byłem szarym, pracowitym człowiekiem. Ani o milimetr nie odstawałem od reszty… Żyłem sobie z szarymi problemami, fotografując tysiące szarych ludzi. Nie byłem bohaterem, nie byłem zbrodniarzem. Tak, ani nawet zbrodniarzem!... Zawsze miałem co jeść, bo ludzie zawsze fotografują się, niezależnie od czasów i sytuacji życiowych… Nigdy nie spałem pod gołym niebem, w niedzielę chodziłem do kościoła, na Wielkanoc do spowiedzi, ale właściwie nie miałem się z czego spowiadać. Może w życiu kilku osobom zrobiłem krzywdę, ale nie chciałem tego. Nie umiałem nienawidzić, ale nie kochałem też nikogo. Miałem jedną żonę i jedno dziecko. Kiedy umarli, razem, popłakałem trochę i wróciłem do codziennych spraw. Nie umiałem wyrwać się z kieratu, takiego dreptania w kółko… Rano-południe-wieczór-noc! Rano-południe-wieczór-noc! Nawet nie czekałem na coś, co by to wszystko zburzyło. Przeżyłem dwie wojny; one też nic nie zburzyły, przeszły obok… A właściwie, to ja stałem z boku i przerażony patrzyłem na te okropności   przepastnego świata, zamykając oczy. Jak dziecko… Uciekałem do moich bezpiecznych odczynników, aparatów, klisz, do ciemni! Tam byłem bezpieczny! Papier fotograficzny jest biały, ale pod wpływem światła ciemnieje. A ja nawet nie potrafiłem być czarny, bo bałem się wystawiać  na światło!... Tak, mam dużą gorączkę. To dobrze, lepiej mi się mówi… A teraz, panie Marianie, powiem panu prawdę! Czy pan chce, czy nie chce… Oszukiwałem pana, panie Marianie!... Tak, cały czas pana oszukiwałem. Miałem kartotekę mieszkańców Wołowca, ale na tym kończy się prawda!... Pewnego dnia, jeszcze przed wojną, pokłóciłem się z żoną o jakieś głupstwo i wyszedłem z domu. Gdy wróciłem, moja kartoteka kończyła żywot w piecu. Byłem zły, bo straciłem moją jedyną rozrywkę, ale nawet nie zbiłem żony, bo nie potrafiłem… Tak było! I nie było żadnych Niemców, żadnego lasu z partyzantami, żadnego sądu… Nie było zbrodni, nie było winy i kara była niepotrzebna… Wszystko to wymyśliłem kilkanaście lat temu, kiedy przestałem pracować. Samotność i pustka zaczęły nużyć… Tak to poukładałem w głowie, że uwierzyłem we wszystko!... Panie Marianie, mam przed oczami las, niedoszły sąd partyzantów, słyszę strzały, walczą!... A znam to tylko z filmów. Jak przestałem pracować, często chodziłem do kina… Raz, po jakimś wojennym filmie, przyśniła mi się moja kartoteka. Zajechało auto, wysiedli gestapowcy w długich płaszczach, załomotali do drzwi i zabrali wszystkie teczki. Obudziłem się zlany potem!... Co by było, gdyby żona nie spaliła kartoteki? – pomyślałem. W Wołowcu byli Niemcy, w pobliskich lasach partyzanci. To mogło stać się naprawdę… I moja wyobraźnia zaczęła układać całą historię. Ze szczegółami!... No i przyszedł ten dzień zamknięcia w teatrze. Było to największe wydarzenie w moim życiu. Wydarzenie tak nieoczekiwane, nieprawdopodobne i nienormalne, że zapierało dech w piersiach. W jednej chwili zobaczyłem całe moje życie. Jakbym widział na ekranie! Szare, bezbarwne, nijakie życie… Tak, powie pan pewnie: uczciwe! Ale co to znaczy?... Nie zrobiłem nic złego, ale i nic dobrego. Byłem kawałkiem drewna, które płynęło po rzece. Odbiłem tysiące twarzy na papierze; zatrzymałem ich czas, ale tylko dla nich, nie dla świata… Osiemdziesiąt sześć lat, panie Marianie, a to tak, jakby to było osiemdziesiąt sześć dni. Przeleciały, mimo że tak mocno trzymałem się ziemi… Trochę bredzę, co? Nigdy tak nie chorowałem. Wzięło mnie naprawdę… Nic pan nie mówi?
   - Nic już nie mówię! Nie chce mi się już mówić…
                                                   

                                                           K O N I E C

                                                                                                       1969 – 2009



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz