środa, 23 marca 2011

LUSTRO

Agacie i Iwonie, moim córkom                                             






 - Trzynasty września dwa tysiące dziesiątego roku! Godzina dziewiąta czterdzieści siedem. Mój ścienny zegar tyka sennie; pomyślałem właśnie, że przeszłość jest mitem teraźniejszości, a przyszłości nigdy nie ma, bo jest tylko marzeniem dzisiejszej chwili. Stoimy na moście i patrzymy w dół na rzekę,  a  ona  nie jest już tą samą co przed chwilą. Takie naiwne wyobrażenie CZASU. Słyszałem je ze sto razy, a nawet widziałem w Ważnych Młynach, stojąc na drewnianym moście… Ale jak wytłumaczyć słowami i obrazami – co to jest CZAS?... Ostatnio wydaje mi się, że mój czas galopuje. Chce mnie wyrzucić z siodła?  Samobójca. Przecież zabije się razem ze mną… Wskazówki zegara przesuwają się niedostrzegalnie, ale nieubłaganie. To już nie godzina dziewiąta czterdzieści siedem minut i trzydzieści siedem sekund, kiedy zaczynałem pisać… Chętnie zrzuciłbym tego tykającego poganiacza  ze ściany, aby jego wskazówki znieruchomiały na zawsze.  Ale mój świat  z tego powodu się nie zatrzyma; będę żył dalej, oglądając siebie w lustrze. Kiedy zostanie puste, świat poszybuje beze mnie w stronę, być może, mojego nowego istnienia. O, tak by każdy chciał, Panie Boże. Zniknąć i objawić się na nowo, w piękniejszym ciele, z mądrzejszym mózgiem; zaistnieć nieskończoną ilość razy. Żeby tylko nie wrócić na Ziemię jako karaluch, albo pająk, albo garbus z jedną ręką, albo niewolnik w kopalni diamentów. Już nieraz w moich snach byłem karaluchem, pająkiem, garbusem z jedną ręką i niewolnikiem w kopalni diamentów, ale zawsze budziłem się, biegłem do łazienki wymyć twarz zimną wodą i spojrzeć w lustro. Jestem, jestem, jestem!  Michałem Wrońskim, synem Edwarda artysty malarza, którego pochowałem do ziemi matki naszej prawie dokładnie dziewięć lat temu. A ja w lustrze zawsze ten sam; tylko fotografie, świadkowie chwili zatrzymanej, naprawdę teraźniejszej, zmieniają się co dziesięć lat. Mam je w osobnych kopertach, żeby nie mylić moich JA z przeszłości. A przecież przed chwilą napisałem, że przeszłość jest mitem teraźniejszości. Nowe mity co dziesięć lat? Niemowlę, dziesięciolatek z trzeciej klasy, dwudziestoletni szalejący seksualnie student, trzydziestolatek na dorobku obok białego auta marki polonez, czterdziestolatek: trochę zmęczony ojciec córek, przestraszony pięćdziesięcioma latami pięćdziesięciolatek. No i pomarszczony dziadek trzech wnuków, samych chłopaków. Te ostatnie fotografie trzymam ukryte w komputerze, którego działania nie pojmuję, tak jak nie rozumiem działania kosmosu; nie tylko nie rozumiem, ale i nie mogę go sobie wyobrazić. Matematycy twierdzą, że to tylko liczby. Liczby rządzą kosmosem czyli WSZYSTKIM. A ja zawsze musiałem zdawać poprawki z matematyki i do tej pory mam trudności z tabliczką mnożenia, nie mówiąc o sinusach i cosinusach, które znam tylko z dźwięków w pamięci. I liczby nie śnią mi się! Może matematykom śnią się nieskończone ciągi liczb? Sny są najważniejsze zwłaszcza sny, których nie pamiętamy. Bo obudzone niespodziewanie   przez dzień, mówią nam, co mamy robić. Nawet o tym nie wiemy… Bez snów świat jest złudzeniem pazernych wyznawców rzeczywistości.  Wydaje im się, że świat został stworzony specjalnie dla nich i jest tak prosty i jasny jak Słońce, które im po to świeci, aby mogli widzieć swoją twarz w lustrze. Rzeczywistość? Jeśli rzeczywiście istnieje, to czy jest w nas, czy poza nami? Ale przecież my istniejemy także poza naszą świadomością; wystarczy wyjść na ulicę, aby inni nas widzieli, ocierali się o nas, słyszeli nasze dzień dobry, albo pan tu nie stał. Kiedyś jechałem nocnym pociągiem w zupełnie pustym wagonie, jakbym był sam na świecie. Nikt mnie nie widział i nie wiedział, że podróżuję. Moja rzeczywistość, tylko MOJA. A zapewne są ludzie na Ziemi, którzy stracili wszystkich krewnych, bliskich, przyjaciół i znajomych… To znaczy może i jest jakiś sąsiad za ścianą, ale on myśli, że ściana jest jego, a za nią nic nie ma!... O, dzwonią dzwony… Kto chce, to je słyszy. Wzywają wiernych do modlitwy, a niewiernym przypominają, że Bóg  rządzi ich życiem, tylko nie chcą w to wierzyć, bo są tak pewni swojej  logicznej oczywistości, której świadomość przyszła nagle w ciągu jednej sekundy, podczas długiej zimnej mszy świętej… Ja czuję Boga w lesie, kiedy spojrzę w górę na wierzchołki drzew, a w szumie liści słyszę wieczne życie, tajemnicze, nieprzetłumaczalne na żaden język; a kapłanem jest tylko przemykający jeleń, zdziwiony, że tam jestem niepasujący do zieleni. Zawsze mam chęć uklęknąć na dziewiczym mchu i przysiąc, że nigdy nie zabetonuję ziemi!… Ale przecież mieszkam w mieście nad betonowym fundamentem, pod którym kiedyś  szumiała boska puszcza. Czy ja wiem? Może Bóg jest także w każdym z ziarenek zabetonowanego piasku… Niektórzy naiwnie wierzą, że Pan Bóg zajmuje się każdym  z osobna. A zajmij się sobą człowieku,  wiedz, jak bardzo ważny jest moment przekroczenia progu  domu, kiedy z niego wychodzisz; sekunda decyduje, czy przejedzie cię samochód, czy wrócisz do siebie cało i zdrowo, aby znienacka umrzeć w łóżku po przepiciu, albo dławiąc się ością z karpia, którego wcale nie musiałeś łapczywie pożerać… Ale jak tu uważać, kiedy nie wiemy, która sekunda decyduje i która decyzja jest korzystna dla naszego życia? Może przed każdym krokiem i każdą decyzją policzyć do trzech, a może do pięciu? Och, żeby wiedzieć. Matematycy wiedzą? Wróżki? Szamani? Biskupi? Najstarszy człowiek świata?... Tak, zapewne gdzieś żyje najstarszy człowiek świata: on wie, jak przedłużać istnienie. Ale jak go znaleźć?... A może właśnie w tej sekundzie umiera, dając miejsce następnemu najstarszemu na świecie… Ja w tej sekundzie siedzę na niezbyt miękkim krześle przy komputerze i wystukuję te mądrujące się myśli, ale zaraz będę musiał wstać, wyłączyć komputer, iść do łazienki, umyć głowę i resztę ciała, ubrać się i wyjść z domu, aby spotkać się z kilkoma umówionymi ludźmi. A czy ja wiem? Może spotka mnie niespodziewanie jakiś człowiek, który zmieni moje życie? Może pogryzie mnie pies i następny tydzień spędzę w szpitalu? Albo poznam ostatnią miłość mojego życia zmieniającą wszystko i bez sensu?... Wyjść? Nie wyjść? Odwołać spotkania?... Dobrze, odwołam pierwsze dwa, niezbyt ważne. Szybciej wrócę do domu… Może niezupełnie bez związku, przypomniałem sobie nagle, że w zamierzchłych czasach, w mojej ulubionej artystycznej knajpie (która nazywała się „Marchołt”), mój znajomy, poeta o pięciu tomikach, tak powiedział na lekkim rauszu: Kiedy Bóg poczuje wszystkie nieszczęścia istot, które stworzył, wybuchnie kosmiczna bomba bólu. I znowu powstanie nowy Wszechświat z nasionami śmierci i z prorokiem namawiającym do życia… Ów poeta wyjechał niedługo potem do Kanady, rzucając żonę i dwoje dzieci, aby ożenić się jeszcze raz z młodziutką emigrantką z Chile, z którą – jak się przypadkiem dowiedziałem – miał następną dwójkę dzieci… No i wróciłem szczęśliwie; nie pogryzł mnie pies, nie spadła mi cegła na głowę, nie pobił mnie osiłek żądający dwóch złotych, rozmowy nie zmieniły mojego życia, nie spotkałem ostatniej miłości życia; natomiast zamiast leśnych niepewnych grzybów kupiłem trzydzieści deko świeżych pieczarek na sos do niezbyt tłustego karczku… Zupełnie niedawno zauważyłem, że moje lustro w łazience nabyło malutką, zresztą, skazę; przedtem jej nie widziałem, a teraz mnie denerwuje, kiedy atakuje moje oczy, nos, usta. Mam kupić nowe lustro? Przyzwyczaiłem się do niego, jest ze mną co najmniej ze dwadzieścia lat, jeśli nie więcej. Rozmawiamy ze sobą, robimy do siebie miny, udowadniając rzeczywistości, że JESTEŚMY. Dzięki temu facetowi po drugiej stronie nie zawsze  jestem samotny!... Kilka dni temu spotkałem w miejskim parku człowieka siedzącego na wieloosobowej ławce. Przechodziłem obok, poczułem cudzy wzrok i niebacznie spojrzałem mu w oczy. Niech pan usiądzie na chwilę - powiedział. Zawahałem się, ale nie usiadłem. Przepraszam, ale bardzo się spieszę. Oczywiście kłamałem, bo gdzie można się spieszyć w parku? Akurat tego dnia nie miałem ochoty słuchać uwięzionych myśli innego człowieka, bo właśnie postanowiłem przetrawić kilka bardzo ważnych dla mojego życia wspomnień, aby nie zrobić nowych błędów. Ale już na końcu parku pomyślałem, że jednak powinienem wysłuchać bliźniego; przecież nie codziennie ludzie zapraszają obcych do swojej ławki. Zawróciłem. Może ten człowiek potrzebuje ratunku, może wystarczy dobre słowo, żeby go uratować? Jednak ławka była już pusta. Zrobiło mi się głupio, jakbym popełnił grzech… Idąc do domu, wmawiałem sobie, że na pewno to skacowany pijak, który miał ochotę na pogawędkę, albo poeta z bożej łaski spragniony odbiorcy swojej rymowanej poezji, albo naciągacz proszący wszystkich o złoty pięćdziesiąt na bułkę. W domu podszedłem do lustra i powiedziałem: jesteś niezły gnojek; a ten po drugiej stronie ze skazą na nosie zaśmiał się głupawo i wyzywająco. Więc zgasiłem światło!... Ale świadomość nieokreślonego niesmaku pozostała. O,  świadomość! Dar otrzymany, powiedzmy, od KOSMOSU, zaraz po urodzeniu (a niektórzy nawet twierdzą, że z chwilą poczęcia). To takie proste: żeby zaistnieć, trzeba mieć tego świadomość. Każdy ma swoją, nie można jej połączyć z inną, chociaż wydaje nam się nieraz, że łączymy się z bliską osobą. Ale to tylko łączą się nasze cienie… A czy cienie istnieją? Wystarczy tylko zgasić światło. Tak jak wystarczy zgasić światło, a moje odbicie w lustrze znika… Słońce zajdzie za horyzont i następuje ciemność, która zabija wszystkie cienie… Ale przecież wiemy ze szkoły: Słońce nigdy nie zachodzi, to tylko złudzenie. Słońce, nasza najbliższa Gwiazda, świeci od miliardów lat i daje energię dla wszelkiego życia; także dla życia ludzi, którym się wydaje, że są panami życia i śmierci (bo mogą płodzić i zabijać), że są władcami świata, że są najmądrzejsi ze wszystkich stworzeń uratowanych w arce Noego… Gdy zgaśnie Słońce, mnie już nie będzie. Wystarczy go jeszcze na kilka miliardów lat, aby obdarzyć świadomością moich  praprapraprapraprapraprapraprapraprapraprapraprapraprawnuków.Dzisiaj Słońce świeci! Istnieje, widzimy je i pozwala nam widzieć – chociaż to tylko iluzja. Bo co to jest światło? Promieniowanie elektromagnetyczne działające na oko, dzięki któremu mózg dostrzega nasz istniejący świat. A może on wygląda zupełnie inaczej i istnieje inaczej?… Jedno jest pewne: więcej jest NIEISTNIENIA! Gdzieś w nieistniejącym świecie przyszłości czekają na zaistnienie miliardy ludzi, którzy stworzą niewyobrażalne dzisiaj dzieła i wynalazki, które też  czekają cierpliwie w NIEISTNIENIU. Nawiasem mówiąc, czy ktoś w dalekiej przeszłości wyobrażał sobie telewizor, telefon komórkowy, komputer?... Moje odbicie w lustrze też chce znowu zaistnieć. Więc przekraczam teraźniejszość, idę do łazienki i zapalam światło. Widzimy się, istniejemy. Mamy pępek, pamiątkę po klęsce nieistnienia!... Lustrzana skaza wędruje po policzku, kieruje się w stronę nosa, dochodzi do czoła i znika we włosach. Istniejemy, panie Michale, synu Edwarda!... Coraz bardziej upodabniam się do mojego ojca. Sprawdziłem to na fotografiach. Mamy już identyczne bruzdy wokół ust, nos, oczy i co najdziwniejsze – ręce… Ciekawe, o czym ojciec myślał, będąc w moim wieku… Myślę, że wiesz, co robisz – mówił kilka razy, kiedy dowiadywał się o moich zakrętach życiowych… Tak. Mowa jest tylko echem myśli. Na szczęście myśli są tylko dla nas samych. Strach pomyśleć, że ktoś kiedyś wymyśli urządzenie do czytania cudzych myśli! Bo na pewno ktoś to zrobi.To dopiero będzie rewolucja, która zmieni świat, która posieje tragedie i nieszczęścia! To tak, jakby człowiek mówił drugiemu człowiekowi tylko samą prawdę, czystą prawdę. Przecież PRAWDA zabija częściej niż  KŁAMSTWO. Najlepiej niemiłą prawdę zawinąć w milczenie, tak jak każde kłamstwo. Ale mnie to rzadko się udaje. Mój samodzielny język miele bez opamiętania, kiedy tylko zobaczy człowieka; muszę go często przygryzać i potem przez tydzień jest opuchnięty… Pewnie dlatego mam coraz mniej nowych przyjaciół, starzy prawie całkowicie wymarli. To znaczy żyją we mnie, widzę ich, rozmawiam z nimi, a nawet często mi się śnią. Nie byłem na ich pogrzebach! Na moim nie będą. Tak naprawdę, umrą razem ze mną… Jakoś tak smutno się zrobiło. A przecież wszystkim wkoło mówię, że ŚWIAT JEST WSPANIAŁY! Wspaniały, kiedy o tym wiemy. Ludzie za często jęczą, narzekają na wszystko – pieniędzy za mało, wiosna za wietrzna, lato za gorące, jesień za deszczowa, zima za zimna, jakby to była wina Pana Boga; wpatrują się w swój pępek i potykają się na każdym kroku w szaleńczym biegu do wymarzonego sukcesu; otaczają się tysiącami niepotrzebnych rzeczy i setkami niepotrzebnych ludzi, a kupując buty, przymierzają je dziesiątki razy. Wszystkie choroby biorą się z chorego patrzenia na świat. Wszystkie wojny wybuchają przez ludzi, którzy nie widzą wspaniałości przyrody, piękna każdego horyzontu, budującej potęgi miłości, fascynującej tajemnicy istnienia… No, dobrze, nie jestem smutny! Świat jest wspaniały, chociaż dzisiaj musiałem drałować na dziesiąte piętro, klnąc, bo winda się zepsuła, a w tej chwili dwie hałaśliwe spalinowe kosiarki koszą pod moim domem  jesienną trawę i zaczyna mnie boleć głowa. Boże, zostawili by tę biedną trawę w spokoju. Ludzie muszą wszystko wyrównywać pod linijkę. W porządku, już na nich  nie narzekam!... O! Skończyli kosić. Albo kosiarze poszli na piwo… Cisza. Chociaż nie,  słychać daleki przejmujący głos syreny karetki pogotowia jadącej do jakiegoś nieznanego nieszczęścia; zatykam uszy – słyszę bliskie bicia mojego serca, które przejmuje się tylko samym sobą, zajęte nieprzerwanym przetaczaniem życiodajnej krwi. Z tlenem wyprodukowanym przez zieleń przyrody – pomyślałem… Odetkałem uszy. Głos karetki rozpłynął się w powietrzu… Zawał serca? Katastrofa samochodowa? Upadł pijak i rozwalił głowę? Ktoś zrobił kawał i wzywa pogotowie? Kierowca karetki spieszy się do domu?... Czy ktoś panuje nad sensem świata i wie, co się wszędzie i w każdej chwili dzieje?... Bezsens – słyszę po drugiej stronie lustra!... O, proszę pana Michała, nieraz prawdziwy sens możemy znaleźć w stosie porzuconych bezsensów. Jak tak pomyślę nad moim życiem, to miałem sensów bez liku, nieraz zmieniałem go co miesiąc, a nawet co tydzień. Ale zawsze jakiś przy mnie był… No, znalazłbym okresy, kiedy zapominałem o nim i znikał gdzieś w zgiełku obcych sensów, ale po jakimś czasie przypominałem sobie, że bez sensu nie da się żyć i – albo znajdywałem stary, albo wymyślałem sobie nowy… Taki byłem kiedyś!... Teraz muszę bardziej pilnować aktualnego sensu, bo już przyzwyczaiłem się do jego rytmu. ZNALAZŁEM RYTM SENSU, ŻEBY TYLKO NIE PRZYSPIESZAŁ! – napisałem na drzwiach dużymi literami… Ten niespieszny rytm pozwala mi być wreszcie naprawdę sobą. Ale co to znaczy?  Że nie udaję kogoś innego? Bo moje lustro zaraz mnie wyśmieje?... No, dobrze. Powiedzmy, że ten zza lustra gra mnie, a ja jego… Kiedyś  mój nieżyjący już przyjaciel powiedział od niechcenia: żeby być sobą, często musiałem być kimś innym; zauważyłeś? Nie, nie zauważyłem, ale jakie to ma znaczenie dla innych? Fakt, nie ma żadnego – odparł i na pewno poszliśmy na wódkę, aby milczeć, albo wrzeszczeć na siebie w jakiejś nieważnej sprawie, która wydawała nam się bardzo ważna… Wszystkie ważne sprawy, nobilitowane przez alkohol, na drugi dzień zamieniały mi się najczęściej w lekki kac; lekki, bo ja nie piję za dużo, aby kontrolować siebie i w miarę możności otoczenie. Raz w życiu naprawdę przesadziłem – z jednym poetą i jednym malarzem – no i moja głowa rozbiła szklane drzwi restauracji „Polonia”. Do tej pory mam wspaniałą bliznę na nosie. Gdy ktoś pyta, mówię, że brałem udział w bójce ulicznej, w obronie  napastowanej kobiety… Pamiętam dokładnie mój pierwszy pijacki raz. Upiłem się trzema piwami w 1962 roku, na wakacjach, w nocy, pod niebem ze spadającymi gwiazdami. Byłem w środku KOSMOSU, otulony wieczną przestrzenią, tak pewny swojej OCZYWISTOŚCI, jak mój pępek, któremu wydaje się, że był tam zawsze. Ale po godzinie było mi tak niedobrze na świecie, że przysięgłem nigdy nie łykać niczego powyżej kompotu. Oczywiście złamałem przysięgę z tysiąc razy. Zapewniam jednak, że od kilku lat piję bardzo mało i to bez okazji. Człowiekowi w stanie upojenia bardzo szybko mija czas. A przecież już mi zależy, aby płynął jak najwolniej. Aby sekundy były minutami, minuty godzinami, godziny dniami, dni tygodniami, tygodnie miesiącami, miesiące latami, lata stuleciami… No, może przesadziłem. Bo stulecia tysiącleciami, a tysiąclecia może wiecznością?... Koniec żartów… Poważnie mówiąc, uważam, że na każdej butelce z wódką powinien widnieć wyraźny napis: ALKOHOL SKRACA TWÓJ CZAS!... Oj, zapomniałem się dzisiaj ogolić! Będę musiał znowu spotkać się z tym facetem po drugiej stronie. Najczęściej spotykamy się podczas golenia. Czy nie czas już najwyższy poćwiczyć obcowanie z prawdziwą samotnością? Może wtedy wreszcie stworzę dzieło życia? Ale na litość boską, jak ja będę wyglądał z długą brodą?... Likwiduję włosy na twarzy, ingerując w przyszłość – może właśnie chcą być długie i malownicze, aby    zadziwić sąsiadów i nieznajomych?... Znowu myślę o nieistniejącej przyszłości. A co ze sztuką? Tam gdzieś (gdzie?) w mrokach śpią nieistniejący jeszcze wielcy artyści, których świat ludzki musi mieć, jako dowód wyższości nad zwierzętami. Tam gdzieś drzemią wielkie dzieła sztuki - powieści, filmy, dramaty, wiersze – przyszłe lektury szkolne; tam także szykują się wiekopomne kompozycje muzyczne, zapewne dla naszych uszu niestrawne (mam nadzieje, że Mozart, Bach, Beethoven, Chopin, Dworzak nie zostaną wyrzuceni na śmietnik). A plastycy? Architekci? Choreografowie?... W jakim to wszystko pójdzie kierunku?... Och, gdyby starożytni, grający na flecie, zobaczyli nagle nasze dzisiejsze dzieła sztuki, gdyby usłyszeli melodie w naszych telefonach komórkowych (ja mam szopenowskiego walca cis-moll), gdyby zobaczyli nasze pomniki, sztuki telewizyjne, filmowe horrory… Może jednak powinienem pomyśleć o SWOJEJ przyszłości, której jeszcze nie ma, ale która – o paradoksie – rodzi się nieustannie, w każdej teraźniejszej chwili? Mogę ją zaplanować, nawet na piśmie i odhaczać punkt po punkcie. Już to robiłem nieraz, wpływając świadomie do nieistniejącej przyszłości. Dzisiaj zaplanowałem zupełnie prozaicznie: 1) kupno dwóch bułek, 2) coś do nich, 3)kupno czegoś do obiadu – nie wiem jeszcze co, 4) doładowanie telefonu, 5) zajrzenie do ulubionej księgarni, aby podotykać trochę książek, 6) spacer na pola za miastem z wnukami, jeśli oczywiście nie pójdą na swoje pozalekcyjne zajęcia, 7) oglądnięcie dziennika telewizyjnego, 8) napisanie porcji TEGO TEKSTU, 9) przeczytanie przed spaniem książki M. Rodinsona „Mahomet”… No przyznam, nic wielkiego. Ale czy wszystko musi być wielkie?... Wędrujemy brzegami horyzontów innych ludzi – powiedział kiedyś, zupełnie niespodziewanie i zupełnie trzeźwy mój znajomy rzeźbiarz, kiedy przebijaliśmy się przez tłum zebrany na jakimś wiecu przeciwko czemuś. Ale ktoś, być może, będzie szedł brzegiem naszego – odparłem nieśmiało, zagłuszony namiętnymi okrzykami ludzi, rejestrowanych zapewne w radiu i telewizji… Tak bardzo chcemy zostawić po sobie ślady, choćby na murze, napisać wierszyk, zlepić latawiec dla przedszkola, zasadzić drzewo, zbudować dom, wynaleźć nowy program komputerowy, spłodzić lub urodzić dziecko… Wydaje mi się, że ja też zostawiłem trochę śladów po sobie dla przyszłości. Patrzę właśnie na siatkę rysów na moim dębowym biurku, którą zrobiłem rzeźbiąc anioły z kory wierzbowej. Ale się nagłowią ludzie, co to takiego i po co to zrobione, kiedy już mnie nie będzie. O, ktoś, być może, wyrówna blat biurka, odnowi, polakieruje; bo moje biurko o lwich nogach jest bardzo ładne i pewnie cenne… Twoja miara potrzeb tak się skurczyła, że możesz ją sobie schować do kieszeni – powiedział wczoraj ten po drugiej stronie lustra… Nawet nie mam kieszeni – odpowiedziałem mu, bo akurat byłem bez spodni. I wybuchneliśmy śmiechem, bo obydwaj wiemy, że im jesteśmy starsi, tym mamy mniej potrzeb. Resztę potrzeb zostawiamy sąsiadom, którzy – jak zauważyłem – zawsze gdzieś się spieszą. Mam ochotę zawsze spytać, gdzie pan tak biegnie? I wydaje mi się, że zawsze usłyszę: po lepszy start!... Ale nigdy nie miałbym odwagi zadać takiego pytania. Przed sąsiadami zawsze zakładam maskę uśmiechu, tak na wszelki wypadek. Niech mają o mnie dobrą opinię; niech mnie pamiętają zawsze uśmiechniętego. Oczywiście, przed moim lustrem zdejmuję maskę, aby podziwiać coraz starszą, coraz bardziej pomarszczoną twarz; chociaż te zmiany są takie powolne, jakby moja twarz zawsze taka była. A wystarczy sięgnąć do kopert z fotografiami. Jednak robię to coraz rzadziej, ponieważ zdałem sobie niedawno sprawę, że tamci ludzie to już nie ja. Tak samo zatopieni w nieistnieniu jak człowiek, który spojrzy w lustro jutro… To prawda? W tym galopie mojego czasu pędzimy do nieistnienia? Ale czy NIEISTNIENIE ISTNIEJE?...

Od cotygodniowego pucowania mojego lustra obluzował się gwóźdź, na którym wisi moje oblicze. Nie wierzę w przesądy, ale pierwszy raz od lat zdjąłem lustro ze ściany i przybiłem nowy, solidny gwóźdź. Na starym miejscu…  



                                                                                                             4 X 2010

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz