Nie była to tratwa ratunkowa, ale pływający prostokąt zbudowany z grubych bali solidnie powiązanych linami. Nawet nie było żadnego domku-kajuty, który dałby mi schronienie przed jakąś burzą. Ale niebo było nieskazitelnie czyste, tak jak morze - bez ani jednej fali...
Płynąłem środkiem rozległego horyzontu. Nie wiedziałem dokąd, nie wiedziałem po co, nie wiedziałem dlaczego na tej tratwie. Sam. Z dala od ludzi, od wszelkiego życia. A może nie poruszałem się w ogóle? Trwało to jakby w nieskończoność!
Nagle zobaczyłem punkt na niebie, który zwiększał się, zwiększał, aż okazał się ogromnym ptakiem, większym od tratwy; gdyby na niej usiadł, na pewno by ją zatopił. Krążył nade mną długo, majestatycznie - może orzeł, może kruk, może sęp? Byłem pewny, że chwyci mnie w swoje szpony i polecimy za horyzont: nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co...
Ale nie chwycił mnie w szpony i nie poleciał ze mną za horyzont. Zostałem na tratwie, która pluskała cicho na spokojnym morzu, pośrodku wielkiego niebieskiego kręgu.
A ptak krążył wysoko, jakby na coś czekał!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz